Józef Jan Kuźmiński "Z Iwieńca i Stołpców Do Białegostoku"

Wojna (cd.)

Zachmurzyło się a nawet zaczął padać deszcz. Staliśmy przez jakiś czas na drodze we wsi Wiersze. Czekaliśmy na rozkaz udania się do kwater. Dowództwo, żandarmeria, kwatermistrzostwo, łączność i piechota rozlokowały się we wsi Wiersze, Truskawka, Janowek - kawaleria i szpital w Krogulcu - Kiścinnem. Oddziały składały się z 3 kompanii 78 pułku piechoty AK pod dowództwem por. "Dźwiga", dywizjonu kawalerii 27 pułku ułanów AK - dowódca chór. "Noc" - Zdzisław Nurkiewicz oraz szwadronu CKM 23 pułku ułanów AK pod dowództwem por. "Jara" - Jarosław Gąsiewski.

Dowódcą całości był por "Góra" - Adolf Pilch, z-ca dowódcy por. "Kula" (Franciszek Rybka), kwatermistrzem por. "Jastrząb" Aleksander Wolski, szefem żandarmerii plut. pchr. "Kazik" Bronisław Piwowarczyk. Szefa łączności nie pamiętam. Ja z częścią swej II kompanii por. "Strzały" - stanąłem na kwaterze u państwa Nieporowskich. Ze mną stacjonowali podoficer aprowizacyjny kompanii i pisarz kompanii st. strzelec Bieniasz Oleg syn oficera 20 DP Piechoty z Baranowicz, którego ojciec siedział w niemieckiej niewoli. Dowódca kompanii stacjonował u państwa Wiszniewskich.

W chwili przyjścia do Puszczy Kampinoskiej w składzie kwatermistrzostwa był szpital wojenny z obsadą:
komendant szpitala - lekarz strz. z cenzusem Antoni Banis "Kleszczyk"
kwatermistrz - ppor. Edwin Czemko
felczer        - st. sierż. Aleksander Dembiński
pielęgn.       - Stefkowa Janina
pielęgn.      - Kuźmińska Janina
pielęgn.      - Górska Jadwiga (Piotrowska?)
sanitar.       - Balebuszka Jadwiga
                    Meisner Stanisława
                    Meisner Halina
                    Mozol Wera
                    Dembińska
woźnicy     - Iwanowski
                    Dembiński Włodzimierz
                    i 10-15 innych
kucharka   - Kuchalska Anna

Poza tym w kompanii było 1-2 sanitariuszy oraz w kawalerii i szwadronie CKM-ów 5 sanitariuszy. Z chwilą naszego przyjścia zmobilizowano rejon VIII AK. Po mobilizacji rejonu byliśmy gotowi do podjęcia działań wojennych, l VIII 1944 r. około 1900  wyruszyliśmy w kierunku Warszawy, by zaatakować lotnisko na Bielanach na którym stacjonowały samoloty myśliwskie. Do pokonania było około 20 km po piaszczystych drogach Puszczy. W strugach ulewnego deszczu doszliśmy do miejscowości Łuże nad ranem 2 sierpnia. Pododdziały ustawiały się w czworobok by wysłuchać zadania, które relacjonował kpt. "Szymon" (Józef Krzyczkowski) dowódca VIII Rejonu. Nasza II Kompania była środkową w ataku na lotnisko. Ruszyliśmy około 4-ej nad ranem wychodząc z kotliny na pole pokryte stojącym na pniu zbożem. Po pokonaniu 500-700 metrów idąc na czele w poczcie dowódcy zobaczyliśmy wóz pancerny a obok niego parunastu zdziwionych żołnierzy niemieckich. Odległość od nieprzyjaciela mogła wynosić 100 metrów - gdy huknęły strzały. Za pocztem d-cy kompanii szedł z granatnikiem strz. Dzienis, który wymierzył pocisk z granatnika wprost w otwartą klapę wozu pancernego, w którym poczęła się rozrywać amunicja. Dowódca kompanii wydał mi rozkaz "sanitariusz 30 metrów do tyłu". Poszła naprzód tyraliera, poszedł pluton CKM-ów. A deszcz lał. Zostałem niedaleko samochodu pancernego, który płonął. Około 800 z lotniska poderwały się samoloty myśliwskie i rozpoczęły atak na szturmującą piechotę, przelatując tuż nad ziemią siejąc z karabinów maszynowych. Ja strzelałem do Niemców biegających po dachu dużego murowanego budynku z którego widzę prowadzony ogień z broni maszynowej. Wtem krzyk "sanitariusz" i biegnie z ręką podniesioną do góry kpr. Anisimowicz, rzucam się za nim już bez trzewików (chwyciły mnie skurcze obu nóg - poprzecinałem sznurowadła i odłożyłem trzewiki) by go opatrzyć, ale on biegnie w pewnej odległości ode mnie i chowa się za snopkiem zboża. Dobiegam do niego - rozkładam torbę sanitarną, chcąc zrobić opatrunek gdy on się zrywa i biegnie za snop położony niżej w odległości może 7-8 metrów od poprzedniego gdy padający pocisk w poprzedni snop przykrywa nas ziemią. Opatrunku nie zrobiłem. Ranny uciekł do sąsiedniego lasku. Szaleje ostrzał artyleryjski. Widzę odwrót tyraliery i zamieniające się stanowiska CKM-ów. Jest może 1200 gdy dochodzę do lasku, w którym rozwinął się punkt sanitarny z dr Banisem na czele. Jest Matka. Roboty z rannymi mają sporo. Mnie każe dr Banis zawieść naszych rannych do szpitala w Laskach - poprowadzi jeden z żołnierzy batalionu por. "Janusza". Batalion ten poniósł znaczne straty w zabitych około 30 i rannych ponad 50, podczas gdy nasz batalion miał zabitych 10 i ponad 20 rannych. Ze zwiadu konnego II kompanii poległ Dolecki Mieczysław. Pochodził z Łodzi. Przed ruszeniem do ataku częstował kolegów wódką, której cały litr trzymał w ręce. Mówił, że to ostatni litr trzyma w ręce w swym życiu. Jakby przeczuwał!


str. 103, Punkt obserwacyjny - Kampinos 1944 (78 pp. AK)

Po zranieniu komendanta VIII Rejonu, który kierował natarciem - dowództwo objął por. "Góra" - który zmienił swój pseudonim na "Dolina". Najdalej posunęła się w ataku I Kompania por. "Helskiego" (Piestrzyński Jerzy), która zaległa już na samym lotnisku, gdzie też poległ d-ca kompanii.

Nie dziwię się wcale, że batalion por. "Janusza" - poniósł tak znaczące straty, skoro żołnierze szli do ataku mając w ręce 5-strzałowe pistoleciki, które w przedwojennej Polsce sprzedawano - dwa za czternaście złotych.

Dowiozłem rannych naszych żołnierzy do szpitala w Laskach (Zakład dla Ociemniałych) przekazując opiekę nad nimi siostrom zakonnym. Wróciłem do Wierszy około 1900. Zacząłem się suszyć, starać się o obuwie i o uzupełnienie torby sanitarnej, której prawie cała zawartość została pod snopkiem zboża. Dostałem w kompanii trzewiki - jeden większy od drugiego, ale prezentowały się dobrze. Opowiadano, że nasza kawaleria, która zrobiła zasadzkę na szosie Modlin -Warszawa rozbiła kolumnę samochodów niemieckich - niszcząc 20 pojazdów. Niemców zostało zabitych rzekomo 20 czy 30-tu.

4 VIII w godzinach popołudniowych znalazła się koło Wierszy kompania piechoty niemieckiej, która została rozbita przez nasze oddziały. Zdobyto 120.000 sztuk amunicji (na lotnisku bielańskim straciliśmy 10000 sztuk amunicji), granatnik, broń maszynową, pistolety maszynowe i karabiny, oporządzenie wojskowe. Kompanię wybito prawie w całości a 20 rannych żołnierzy niemieckich przywieziono do Wierszy, których tu opatrzyli sami Niemcy dostarczonym przeze mnie materiałem opatrunkowym. Rannych odesłano do szpitala w Laskach. Lżej rannym dano przepustki "nach Berlin über Modlin und Poznań".

5 VIII 44 r. po południu przy przejaśniającym się niebie wyruszamy w kierunku Warszawy. Mówi się, że idziemy do walk w Warszawie. Kawalerzyści martwią się o furaż dla koni - skąd go wziąć w mieście? Pod wieczór stanęliśmy w miejscowościach - Izabelin - Laski- Hornowek.

6 VIII była piękna pogoda. Stałem z panną Fredzią (zarn. w Warszawie - koło Zawiszy 18) wówczas mieszkanką Izabelina koło naszego posterunku ubezpieczeniowego gdy podszedł do nas - widząc moją opaskę z czerwonym krzyżem - wysoki, szczupły mężczyzna prosząc bym go zaprowadził do dowództwa bądź sanitariatu, przedstawiając się "jestem por. dr Wiesław Rott - skierowany do waszych oddziałów na szefa sanitarnego". Nie wiedziałem gdzie się rozlokowało dowództwo, więc zaprowadziłem go do naszego szpitala w Izabelinie. 7 VIII zdarzył się wypadek samowolnego opuszczenia placówki ubezpieczającej w miejscowości Hornowek przez pluton dowodzony przez plutonowego Polanicę. Prawdopodobnie plutonowy dojrzał grupę żandarmów i bez strzału wycofał się narażając stacjonujące oddziały na atak. Wyrokiem sądu polowego plut. Polanica został rozstrzelany. Spoczywa poza obrębem cmentarza wojennego w Wierszach. Tego też dnia szedłem jakimiś zagajnikami do swej kwatery mieszczącej się pod olbrzymią sosną, gdy ujrzałem w zagajniku jakiś ruch. Zobaczyłem dwóch żołnierzy Wehrmachtu rozebranych do koszul kopiących dół. Zapytałem naszego żołnierza co tu się będzie działo. Odpowiedział, że dostaną w "czapę". Za co? -zapytałem. - Nie wiem - odpowiedział. - No to ich puść, powiedz, że nawiali -mówię. - Taki mam rozkaz, nie są to twoje sprawy i nie wtrącaj się! - krzyknął. Odszedłem parędziesiąt metrów, gdy usłyszałem strzały z pistoletu maszynowego. 8 VIII wczesnym świtem nas śpiących pod sosną zbudziły samoloty "Stuka". Niosły swój śmiercionośny ładunek bomb na Warszawę.

Bardzo rano oddziały podniesiono - udaliśmy się w kierunku powrotnym. Opowiadano, że w ten rejon miała przylecieć Brygada Spadochronowa z Anglii. My mieliśmy teren zabezpieczyć. Nie przyleciała. Nie pożegnałem się nawet z panną Ladą Janiną mieszkanką Izabelina, która częstowała mnie 7 VIII zupą wiśniową, brat której służył w Policji Polskiej na usługach niemieckich ale zdradził swoich pracodawców przyłączając się do nas.


str. 96, Ułani z 27 p.uł. AK Gr. Kampinos

9 VIII wieczorem akcja na Borzęcin. Bierze udział II Kompania. W ciemnościach w nieznanym terenie pogubiliśmy się. W akcji poległ Jan Doszczeczko z naszej kompanii, którego ojciec był też żołnierzem II Kompanii. Tej też nocy dokonano pierwszych zrzutów broni i wyposażenia jak twierdzono z Anglii. Do naszej kompanii zgłaszają się uciekinierzy z obozu jenieckiego w Skierniewicach - jeńcy sowieccy. Przychodzi po paru dziennie. Uciekali przewodami kanalizacyjnymi. Stąd nekroza skóry łokci, kolan, przedramion i podudzi. Mam dużo roboty od rana do wieczora. Przybywa też żołądków stąd ma też pracy nasz szef prowiantowy kompanii.

Ze zrzutów dostałem trzewiki wojskowe angielskie, rewolwer "Smith-Wesson", a także kawałki spadochronu, z którego panie z Wierszy uszyły mi koszule. Poza tym zasobniki zawierały rkm-y, radiostacje batalionowe (zasięg 5-10 km), pistolety maszynowe "Sten" i włoskie "Sawoye"" a także materiały sanitarne.

12 VIII o godz. 2-3 nad ranem wymarsz w celu zdobycia niemieckiego punktu oporu w Leoncinie. Nie mogę chodzić, bo mi się uformował olbrzymi czyrak na lewym udzie. Mam 39°C ale to mnie nie broni przed udziałem w akcji. Biorę więc zapas łupek do usztywniania kończyn, materiał sanitarny i leżąc na wozie jadę tych 20 km. Przez mgłę snującą się po lasach i polach dostrzegamy cel ataku. Jest to duży murowany budynek otoczony zasiekami z drutu kolczastego. Atak rozpoczął się około 7-ej. Po paru godzinach walki musimy wycofać się. Załatwiłem dwóch rannych. Jeden miał przestrzelone prawe przedramię. Dostał w rękę w chwili rzucania granatu. Do 14 VIII nastąpiła reorganizacja oddziałów kampinoskich. Tworzone są następne bataliony. Ja jestem nadal sanitariuszem II kompanii batalionu por. "Dźwiga" (Witold Pełczyński), z którym 14 VIII wyruszam na pomoc walczącej Warszawie. Obładowany materiałem sanitarnym, racjami żywnościowymi, zapasami bielizny, objuczony amunicją do Parabellum i Smith-Wessona, taśmami z amunicją oplatającymi tułów, szyję a do tego wiązką granatów za pasem i hełmem bojowym polskim na głowie. Podwody podwożą nas do Sierakowa. Mam w batalionie cztery pary noszy i sanitariuszy.

Pod wieczór w Sierakowie dwa bataliony (drugi warszawski liczący 350-450 ludzi) dostaję od księdza Baszkiewicza rozgrzeszenie, oddaję przez por. Wolskiego, "Jastrzębia" biżuterię, którą mam przy sobie by przekazał Matce wraz z listem - który mam do dnia dzisiejszego. Ruszamy ku Warszawie. Taśmy z patronami zabierają ode mnie. Uzbrojenie naszego batalionu jest bardzo dobre. Na drużynę wypada jeden rkm, 2-3 pistolety maszynowe (11 ludzi) a na kompanię 2 piaty - angielskie rusznice przeciwpancerne.

Idziemy po jakichś piachach co chwilę padając bo teren oświetlają rakiety. Ciężko iść a jeszcze ciężej wstawać. Trzeba wytrzepywać spod munduru, hełmu, rękawów - piach, który lepi się do ciała tworząc z potem błoto. Marsz jest bardzo szybki. Idę na końcu kolumny. Brukowaną drogą, którą musimy przejść porusza się kolumna czołgów przez wizjery których widać światło wewnątrz wozu. Mam kłopoty z pewnym żołnierzem, który ma rozwolnienie, przez to odstaję trochę od kolumny. Wreszcie usiadł tuż przy koronie jezdni. Dopędzam kolumnę. Jest może 23-2400 poruszamy się przez jakieś podwarszawskie osiedle wśród śpiącej zmotoryzowanej kolumny niemieckiej. Podchodzę do motocykla z koszem - myśląc, że coś zdobędę z wyposażenia, ale nic nie ma, dalej zaglądam do samochodu, ale widać tylko buty żołnierskie, ale niektórzy chłopcy zdobywają granaty, amunicję. Jest zakaz atakowania śpiących Niemców. Wreszcie kolumna staje. Podchodzę do czołówki. Jest por. "Dźwig" - rozmawiający z jakimiś cywilami. Tabliczka na płocie mówi, że jesteśmy na ul. Sybilli. Por. "Dźwig" mówi żebym szedł na swoje miejsce. Przechodzimy koło jakiegoś kartofliska. Nad miastem krzyżują się światła reflektorów a w nich uchwycone samoloty alianckie dokonujące zrzutów dla walczącego miasta, w kierunku których mkną kolorowe pociski przeciwlotniczej artylerii. W murowanym domu pali się światło. Namawiam jakiegoś żołnierza by wstawić na szklankę wody. Idziemy. W kuchni podaje nam wodę 40-50 letni mężczyzna. Dochodzą nas strzały z broni maszynowej. Wyskakujemy na ulicę w świetle krzyżujących się reflektorów a w ślad za światłem sypią się kule z obu stron ulicy. Dobiegamy do kartofliska i w nim padamy. Podrywamy się dobiegając do jakichś domostw przy których spotykamy naszych żołnierzy odciętych reflektorami i ogniem broni maszynowej od kolumny. Jest między nami oficer por. "Murzyn", który podejmuje decyzję powrotu do Puszczy. Jest nas grupa licząca 60-80 żołnierzy. Świta. W Bemowie wchodzę do jakiegoś domu gdzie dostaję szklankę mleka, a od dziewczyny 16-17 letniej paręnaście paczek przedwojennych papierosów polskiej produkcji, które były przeznaczone dla pierwszego żołnierza polskiego, który wejdzie do tego domu. Zatrzymują gospodarze na rozmowę. Nie mam czasu. Dopędzam kolumnę. Podaję paczki z papierosami chłopcom. Idziemy tyralierą ciągnąc za sobą ogon poruszający się brukowaną drogą. W Radiowie przy rozwiniętej radiostacji stoi grupa Niemców przyglądająca się nam przez lornetki. Przechodzimy w odległości 250-300 metrów. Nie atakują nas. Dochodzimy do Izabelina. Jest 11-1200. Spotykamy patrol węgierski, który nas powiadamia, że tuż jest żandarmeria niemiecka, ale oni odwrócą uwagę Niemców. Pokazują nam drogę, którą mamy iść. Padając ze zmęczenia pod wieczór dochodzimy do Wierszy. Jest 15 VIII. Ponowna reorganizacja oddziałów. Powstają nowe. Wchodzę w skład punktu sanitarnego batalionu por. "Strzały" (Witold Lenczewski) i zmieniam swoje mp. Mieszkam u państwa Wiszniewskich, gdzie mieści się dowództwo baonu. Punkt sanitarny mamy obok. Jest lekarz ppor. "Żbik" oraz 4-5 sanitariuszy z których pamiętam kpr. Kapuścińskiego, sanitariuszkę Basie. Poza tym w batalionie są sanitariusze - Leon Dąbrowski, stud. II roku medycyny, Gerwazy Sobczyński (obecnie emerytowany pułkownik żarn. w Jarosławiu), Barbara Roszkowska, Janina Jackiewicz, Teresa Horodecka, Halina Michalska (poległa przy Dworcu Gdańskim 22 VIII) stud. med. Bogusławski Stanisław (obecnie emerytowany pułkownik) i stud. med. Faryna (imię nieznane). Dowódca batalionu ma radiostację ze zrzutów o zasięgu 10-15 km i samochód osobowy. Punkt sanitarny w zasadzie czynny 24 godziny. Przyjęcia odbywają się od 8-1000  i od 16-1800. Zaopatrzenie w medykamenty i materiały sanitarne jak na warunki partyzanckie było dobre. Sporo materiałów pochodziło ze zrzutów, a szpital wojenny w Krogulcu dysponował paronastoma zestawami chirurgicznymi. Z sanitariatem grupy oprócz personelu szpitala w Laskach współpracował dr Piotr Żebrowski - 1 1939 lekarz suwalskiego pułku piechoty, osiadły po Kampanii Wrześniowej w Milanówku. Po wojnie powrócił do Suwałk. Zmarł w 1978 r. Pochowany na cmentarzu przy swoich przodkach, których groby pochodzą z 1780 r. Moja kwatera, którą dzieliłem z sierżantem zawodowym 79 pp ze Słonima (1939 r.) Mikołajem Gwiaździńskim, plut. Antonim Olszewskim st. strzel. Olkiem Bieniaszem - pisarzem i chyba Jungowskim (Edmundem?) radiotelegrafistą i kierowcą dowódcy batalionu - mieściła się koło kancelarii dowódcy.

Batalion powiększał swój stan osobowy. Oficerowie i podoficerowie prowadzili normalne zajęcia z nowowcielonymi żołnierzami goniąc ich po polach i łąkach z sakramentalnym "padnij - powstań - biegiem marsz".

W końcu sierpnia w boju z Ukraińcami pod wsią Brzozówka został ranny dowódca batalionu, który nie wiem dlaczego wezwał mnie do opatrywania jego ran a nie lekarza. Rana dotyczyła nóg.

Nasz lekarz byt "odważny" - chociaż -jak mówił - powąchał proch już w 1939 r. Idziemy na wezwanie do dowódcy baonu podczas ostrzału artyleryjskiego Wierszy - idźmy blisko rowu - mówi do mnie. Panie doktorze ten przeznaczony dla nas nie będzie świstał. Kiedyś wchodzimy do dowództwa baonu, gdy pada niedaleko pocisk - sypią się szkła, tynki, zrobiło się szaro a doktor padł w przedpokoju. Nad nim na progu stoi wychodzący z budynku dowódca - "co to doktorze jesteście ranny czy zabity?" Nie, nic mi nie jest. Kiedyś przychodzę po południu na dyżur. Trwają przyjęcia. Jest piękna, słoneczna pogoda toteż nieprzyjaciel atakuje nasz obóz warowny koło wsi Pociecha oddalonej od Wierszy w linii prostej 6-7 km. Powstał tam formalny front. Lekki powiew wiatru przyniósł z tego kierunku szum broni maszynowej.

Pyta mnie dr "Żbik" - co słychać? Odpowiadam, że na Pocieszę znowu grają karabiny maszynowe! Na to por. "Żbik" - "ja koledze zabraniam siać panikę", "ja złożę na kolegę meldunek". Tak jest - odpowiedziałem. Ukoronowaniem wszystkiego był merkantylizm doktora, który jak mi opowiadał w 1992 r. por. "Strzała" zmusił go do pozbycia się lekarza batalionu.

W pierwszych dniach września przyszedł nowy lekarz student V roku medycyny, którego myśmy nazywali "Chińczyk" (nie pamiętam jaki nosił pseudonim).

Ranny dowódca, któremu codziennie robiłem opatrunki - powierzył mi opiekę nad swoim koniem, bo luzak dowódcy strz. Albert Kosowicz też był ranny pod Brzozówka. Pierwszy raz Kosowicz był ranny przez mnie w końcu marca 1944 r. W jakiejś wsi penetrował spichrz - czy nie ukryli się w nim sowieccy partyzanci. Ja stałem na ubezpieczeniu. Gdy wychodząc ze spichrza krzyknął, że nie ma tu nikogo, ja rozładowywałem nabój z lufy trzymając karabin do góry - wtem padł strzał. Kula poszła pod dach spichrza rozrywając się raniła Kosowicza odłamkami po obu podudziach. Część odłamków wyciągnąłem w Starzynkach a część na pewno została do jego śmierci jesienią 1944 na terenie kielecczyzny.

Piękna klacz dowódcy batalionu miała tę właściwość, że szła w kierunku padających pocisków artyleryjskich, chcąc więc zachować swoje życie przekazałem ją jakiemuś żołnierzowi - meldując o tym dowódcy. W czasie boju we wsi Brzozówka został także ranny pewien podchorąży, któremu wystrzelony z działka samolotu pocisk wyrył cały prawie pośladek. Odwieziony do szpitala wojennego żartował, że po wojnie nie będzie szył sobie spodni z kieszonką po prawej stronie. W trzeciej dekadzie sierpnia przyszedł do Kampinosu wyznaczony przez Komendę Główną AK nowy dowódca mjr "Okoń" (Alfons Kotowski). Zawodowy wojskowy. W czasie przewrotu majowego marszałka Piłsudskiego w 1926 roku stanął po stronie rządowej. Usunięty z wojska, pływał rzekomo jako palacz na statkach do Ameryki Południowej. Przeszedł chyba szkołę życia, ale stosunku do ludzi nie miał właściwego. Odgrażano mu się, że może polec w boju. Tak się też stało 29 września 1944 pod Jaktorowem, gdzie została rozbita "Grupa Kampinos". Byłem świadkiem gdy bił jakiegoś żołnierza, który wyskoczył z siedziby dowództwa Grupy Kampinos - mieszczącego się w Wierszach. Żołnierz zasłaniał głowę rękami usiłując zneutralizować spadające nań ciosy. Major był w szale. Dopiero ucieczka żołnierza zawróciła majora ku drzwiom siedziby dowództwa.

Przez Wiersze, któregoś sierpniowego dnia przechodził oddział armii węgierskiej, z którego parunastu żołnierzy zdezertowało. Żołnierze wskazując na swych oficerów (na niektórych) mówili, że ten lub ów jest faszystą. Tak się zaczęło umiędzynarodowienie naszych oddziałów. Później przyszli Francuzi i Belgowie z oddziałów kolaboracyjnych, byli już Rosjanie a także paru żołnierzy z armii gen. Berlinga, którzy zrzuceni przez władze sowieckie w Puszczy Nalibockiej - dołączyli do naszych oddziałów w końcu maja we wsi Starzynki. Jeńcy niemieccy zatrudnieni byli w kwatermistrzostwie - pracując przy reperacji broni a jeden z nich, oficer poruszający się "BMW - Sahara", meldował koło Zamościa (miejscowość w Puszczy Kampinoskiej) dnia 28 IX 1944 porucznikowi "Dolinie", że przybył "Deutsche Abteilung Polnische Wehrmacht" - sam tego byłem świadkiem. Strasznie dokuczał nam ogień artyleryjski, przeto też por. "Dolina" zorganizował wypad do Truskawia by zniszczyć jednostkę artyleryjską, którą ostrzeliwała między innymi - Wiersze.

2 IX zgłosiłem się na ochotnika ale por. "Dolina" zwolnił mnie z uwagi na moją niedyspozycję - żołądkową. 3 IX chłopcy, którzy uczestniczyli w rozbiciu batalionu Russkoj Oswoboditielnoj Narodnoj Armii sprzedawali zegarki, złote monety, dolary i inne kosztowności - pochodzące najprawdopodobniej z rabunków w Warszawie, gdzie batalion uczestniczył w zwalczaniu powstania jak pisał w swym pamiętniku jeden z jego żołnierzy, którego notatki trafiły do kancelarii baonu por. "Strzały". Pisał między innymi, że jest nas w Kampinosie 14000 ludzi, że mamy broń pancerną, że Polacy kochają wolność i wiedzą za co walczą a oni Rosjanie zamiast walczyć za Rosję, to kładą głowy za Hitlera, co myśli sobie dowództwo RONA (czytałem ten pamiętnik). W wypadzie na Truskaw zginął kpr. Jan Szostak - fotograf naszych oddziałów, którego zdjęcie zrobione mi w maju 1944 w Starzynkach do dzisiaj przechowuję. W Truskawki zniszczono artylerię, jedno działo 75 mm przyprowadzono do Kampinosu, przywieziono na wozach kilkadziesiąt sztuk broni maszynowej i.t.p sprzęt wojskowy.

Oprócz obowiązków sanitariusza czasami musiałem pełnić obowiązki oficera inspekcyjnego na terenie batalionu. Inspekcji podlegały inne jednostki stacjonujące w naszym rejonie. Była to służba całonocna, którą pełniłem razem ze st. strzelcem Olkiem Bieniaszem (zginął na kielecczyźnie jesienią 1944 r).

Pewnego razu zabraliśmy broń śpiącemu na posterunku wartownikowi plutonu lotniczego por. "Lawy" (Tadeusz Gaworowski - zrzutek z Anglii), który gdy się ocknął narobił w nocy wrzasku stawiając pododdział na nogi, więc zwróciliśmy broń. Innej nocy w tej samej kwaterze zabraliśmy trzy pistolety maszynowe trzem śpiącym żołnierzom. Broń zabrał dopiero rano dowódca plutonu solidnie karząc wartowników.

Znudziło się jedzenie w kuchni batalionowej. Trzeba je jakoś urozmaicić. U Wiszniewskich na podwórku było sporo utuczonych kaczek. Uradziliśmy wspólnie z Jungowskim i Bieniaszem, że sprzątniemy jedną z kaczek. Pod pozorem czyszczenia "Stena" (pistolet maszynowy angielski) oddany został strzał - kładąc jedną kaczkę. Wtem wychodzi z domu dowódca batalionu i zwraca się do Jungowskiego "jedziemy do Krogulca". Ledwo zdążył Jungowski otworzyć klapę bagażnika BMW i wrzucić doń kaczkę. Wybiegła gospodyni i inni oficerowie by zobaczyć co się stało, kto strzelał? Na ziemi leżały porozrzucane białe pióra. Siedzieliśmy z Bieniaszem na kłodach drewna z niewinnymi minami. Po powrocie Jungowskiego na wniosek gospodyni przeszukano samochód, kaczki nie znaleziono. Schował ją Jungowski dobrze podczas postoju w Krogulcu. Wieczorem za stogami siana stojącymi na łąkach gospodarzy odbyło się uroczyste spożycie kaczki - przyrządzonej przez kucharkę oddziałów Hanulę, zakropione przyniesionym z punktu sanitarnego przeze mnie spirytusem.

11 IX była słoneczna niedziela. Na placu modlitwy odbywała się msza polowa. Wtem około 930 od strony Leszna posłyszeliśmy strzały. Niemcy doszli gdzieś w okolicę Krogulca. Ruszyła kawaleria i położyła pokotem około 40-50 żandarmów. Oficera wzięto do niewoli, którego po przesłuchaniu i nakarmieniu - rozstrzelano. W niemieckim mundurze wzięto do niewoli kierowcę wozu ciężarowego jednego z tych którym Niemcy podjechali pod wieś. Miał go zastrzelić d-ca pułku kawalerii chor. Nurkiewicz (Nieczaj - zmienił pseudonim po przyjściu do Kampinosu) ale jeniec krzyknął po polsku "panie chorąży, proszę nie strzelać, jestem z Nieświeża" - te słowa go ocaliły. Okazało się, że Niemcy odchodząc z Nieświeża (przed wojną miasto powiatowe w województwie nowogródzkim siedziba książąt Radziwiłłów) zmobilizowali go jako kierowcę ubierając w mundur niemiecki. Leczył później swe rany w naszym szpitalu wojennym w Krogulcu.

4 czy 5 września przyszedł do Kampinosu nowy szef sanitarny "Grupy Kampinos" - mjr "Skiba" (Cyprian Sadowski). Por. Rott Wiesław "Owski" - odszedł na lekarza pułku kawalerii. Dr Sadowski w swych wspomnieniach (Pamiętniki Lekarzy wyd. Czytelnik 1958 - Wyboista droga) pisze o tym, że gdy przyszedł do Kampinosu to 50% stanu osobowego chorowało na czerwonkę - nie jest to prawda - najwyżej 20-25%. Poza tym pisze, że na cmentarzu w Wierszach codziennie grzebano zmarłych na czerwonkę. Następna nieprawda, bo cmentarz liczy 47 grobów z nazwiskami zabitych i 9 grobów żołnierzy nieznanych.

8 IX pod wieczór kawaleria dostarczyła do Wierszy samochód ciężarowy, w którym było kino, pełno egzemplarzy dzieła Hitlera "Mein kampf" (moja walka) oraz ze dwa worki żelaznych krzyży, które rozebrali chłopcy, "Mein kampf" - spalili. Ja wziąłem sobie jeden egzemplarz. Stworzono park zdobytych samochodów, motocykli, dział. Patrole nasze poprzebierane w mundury niemieckie wyjeżdżały na szosę Warszawa - Sochaczew biorąc do niewoli pojedynczo poruszające się po drodze samochody, motocykle - wraz z obsługą. Patrole były ubezpieczone czatującą kawalerią, znajdującą się w lesie w pobliżu drogi.

18 IX była niedziela. W słoneczne popołudnie od Zachodu nad Puszczą Kampinoską pojawiła się cała fala czteromotorowych samolotów amerykańskich lecących w kierunku Warszawy w otoczeniu obłoków rozrywających się pocisków niemieckiej artylerii przeciwlotniczej strzelającej z okolic Modlina i walczących z nimi niemieckich myśliwców. Leciały dostojnie jakby drwiąc sobie z Niemców. Jednak jedna latająca forteca została zestrzelona. Widziałem jak spadała - płonąc. Spadła gdzieś koło wsi Łomianki. Opowiadano, że Niemcy rozstrzelali ratujących się przy pomocy spadochronów - lotników.

20 IX nastąpiła ponowna reorganizacja oddziałów Kampinoskich. Stworzono 13 pułk piechoty warszawskiego korpusu AK. Pułk wchodził w skład 8 dywizji piechoty im. R. Traugutta. Żołnierze Powstania Warszawskiego uzyskali prawa kombatanckie zagwarantowane przez Aliantów.

26 IX po południu pojawił się dwumotorowy samolot wywiadowczy niemiecki tzw. "rama" lecący na znacznej wysokości - penetrując teren. Następnego dnia 27 IX rano pojawiła się "rama" - ponownie. Po południu nadleciało nad Wiersze 12 bombowców i zaczęło się piekło bombardowania. "Stukasy" wracały dwu czy trzykrotnie nad Wiersze, oprócz zrzucania bomb strzelały z broni maszynowej do żywych celów. Nie pozostawały im dłużne nasze CKM-y stojące w ukryciu drzew w alejkach biegnących w pole. Prowadziły ogień do nisko latających bombowców. Cześć dowództwa batalionu schroniła się w kopcu na kartofle adaptowanym na schron przeciwlotniczy znajdujący się vis a vis punktu sanitarnego Schron był pokryty potężnymi belkami, obłożony faszyną, darniną i ziemią. Można było w nim usiąść. Wlazłem do schronu ostatni obserwując prowadzoną przez naszych żołnierzy walkę z samolotami. Jedna z bomb trafiła w punkt sanitarny. Spłonął dom - a w nim moje rzeczy - hełm, ubrania, torba sanitarna i egzemplarz "Mein Kampf. Rozbiciu uległa radiostacja, dom dowództwa i skład amunicji. Zarządzono alarm i rozkaz do wymarszu. Z kilkoma chłopakami zakopaliśmy w alejkach skrzynki z amunicją i bronią. Alejki prowadziły od gospodarstwa państwa Wiszniewskich w kierunku podmokłych łąk i lasu. Wśród palących się domostw sformowała się kolumna marszowa. Nad ranem 28 IX osiągnęliśmy miejscowość Bieliny, gdzie zaszyliśmy się w lasy. Okolice nadal penetrowały "ramy" ale nas nie wykryły. Gdy zapadł zmierzch ruszyliśmy dalej na południe. Świecił księżyc. Kolumnę marszową ostrzeliwała artyleria niemiecka z rejonu Leszna. Strzelała po omacku na słuch. W kolumnie taborów poruszały się zdobyczne motocykle. Jechałem konno w tyle kolumny, którą tworzył szpital wojenny a zamykał ją szwadron lub dwa szwadrony kawalerii. Na wozie wypełnionym materiałem sanitarnym, amunicją i bronią leżała chora na czerwonkę moja Matka. Por. "Strzała" zwolnił mnie z obowiązku uczestniczenia w posuwającym się w czole batalionie piechoty.

Przed przejściem szosy Warszawa - Chodaków zajechałem do gospodarstwa stojącego obok drogi. Była noc. Poprosiłem gospodynię o mleko. Zapaliła lampę naftową - dała mleka. Była dziwnie blada. W bardzo dużej kuchni stały dwa łóżka. Na jednym z nich spała dziewczynka 12-13 letnia. Wychodząc z domu natrafiłem koło drzwi na sierżanta żandarmerii - Zajączkowskiego, który mnie zapytał co tu robię. Wszedł też na mleko. Na obszernym dziedzińcu nasi chłopcy zamieniali konie tocząc z gospodarzem pertraktacje. Dosiadłem konia i wnet dołączyłem do stojącego taboru szpitalnego obok którego stała bardzo liczna grupa kawalerzystów. W pewnym momencie posłyszałem krzyk "halt, halt" - ktoś biegł. Dobiega postać do wozu, na którym leży moja Matka i moja broń, świeci latarką - patrzę, żandarm niemiecki zdejmuje karabin. Wołam - chłopcy, Niemcy! Oni nie zwracają uwagi na moje słowa! - Coś ty, tu Niemcy, skąd? Wreszcie padają strzały. Myślałem, że ten Niemiec strzelał do mnie a ja jednak siedzę na koniu. To podchorąży z wyrwanym pośladkiem - zabił niemieckiego żandarma. Dopiero wówczas kawalerzyści udali się do gospodarstwa, gdzie wymieniano konie, spenetrowali dom wykrywając pod łóżkiem w kuchni jeszcze jednego żandarma, którego zastrzelili.

Przez szosę Warszawa - Chodaków przechodzimy biegiem niszcząc jakieś stanowiska niemieckie, gdy na tyłach kolumny idąc ławą pojawiły się czołgi niemieckie oświetlając reflektorami ewentualne pole walki. Powstał tłok wozów przy przejściu przez most na rzece Utracie.

Widząc sytuację zostawiłem swego konia, wziąłem Matkę na swe barki i rowem przydrożnym zdążałem do przodu. W momencie, gdy chciałem Matkę położyć na wóz taborowy, padł pocisk z czołgu zabijając konia. Parłem dalej do przodu, pokonałem przejście przez most, dopadłem jakiś wóz, na którym położyłem Matkę a sam dosiadłem wałęsającego się osiodłanego konia. Przy przejściu szosy Warszawa - Sochaczew, gdzieś na wysokości Paprotni - ponowny bój z kolumną wozów niemieckich zdążających do Warszawy. Płoną liczne samochody oświetlając drogę, na której leżą trupy niemieckich i naszych żołnierzy. Tor kolejowy Warszawa - Sochaczew przechodzimy po przejeździe pociągu towarowego zdążającego do Warszawy. Nad ranem we mgle spotykamy tabory armii węgierskiej, żołnierze których nas pozdrawiają.

Doszliśmy do miejscowości Baranów - wypogodziło się. Zaświeciło słońce. Półkolem na prawo od Baranowa posuwały się nasze tabory.

Chcąc skrócić drogę zdecydowaliśmy z por. dr Rottem Wiesławom (obaj konno), którego spotkałem u wylotu z Baranowa pojechać prosto przez pola by wyjść na czoło kolumny. Ujechaliśmy może 300-350 metrów, gdy dostaliśmy się pod ostrzał broni maszynowej z wieży kościelnej w Baranowie. Poszliśmy galopem, zygzakami aż dopadliśmy głębokiego rowu, chyba przeciwczołgowego z 1939 r., wypełnionego wodą do głębokości około l metra. Dr Rott pogalopował dalej. Ja ze swoim koniem miałem kłopot - bo nie chciał wejść do wody. Zszedłem, wziąłem go za uzdę i przeprowadziłem na drugi brzeg rowu. Przy następnym rowie historia się powtórzyła. Daleko z przodu kolumny dostrzegłem wiele postaci w białych koszulach. Podjechałem do przodu. Byli to jeńcy niemieccy "nazbierani" w toczonych przez oddziały walkach. Mogło być ich 100-150. Wśród rozrzuconych gospodarstw na polach pokrytych krzakami leszczyny zarządzono postój. Czekano na dołączenie ciągnących się taborów i tylnego ubezpieczenia. Zostawiłem konia troczą go do wozu, na którym leżała moja Matka - poszedłem do grupy piechoty naszego batalionu. Wtem zarządzono marsz przez tory Warszawa-Żyrardów. Była może 11-1200 w południe. Ciepło. Słońce. Przed naszą tyralierą posuwali się jeńcy niemieccy, za nimi powstańcy. Teren, po którym posuwał się batalion był płaski, gdzieniegdzie pokryty krzakami. Gdy byliśmy w odległości 150-200 m od toru z piskiem hamulców nadjechał pociąg pancerny z kierunku Żyrardowa - stając na nasypie. Otworzył ogień z całego arsenału broni w jaką był uzbrojony. Pola pokryte zostały liśćmi ze skoszonych drzew, wylatywały w górę fontanny piachu padającymi pociskami artyleryjskimi, płonęły domostwa. Padli zabici i ranni, puszczono wolno jeńców. Po nieudanym pokonaniu torów tyraliera cofnęła się. Idąc natknąłem się na por. "Dolinę" stojącego w asyście por. Wolskiego Aleksandra Z kwatermistrzostwa i chor. Nurkiewicza i paru innych żołnierzy. Por. "Dolina" zapytał mnie gdzie jest mój koń - powiedziałem. Obok stojących na koniach oficerów stały dwa wozy konne bez zaprzęgów a na nich złożony sprzęt sanitarny Opakowany w skórzane skrzynie ze znakami czerwonego krzyża. Odnalazłem Matkę. W tym czasie został zestrzelony przez nasze oddziały wywiadowczy samolot niemiecki "rama". Spadał lecąc w kierunku Warszawy ciągnąc za sobą potężną smugę burego dymu. Niedługo po tym ruszyło niemieckie natarcie od strony Baranowa. Wziąłem Matkę na plecy i zacząłem szukać schronienia znajdując je wreszcie w piwnicy murowanej odległej może 20 metrów od domu mieszkalnego. Piwnica była załadowana kartoflami, pod którymi schowałem swój dziennik wydarzeń, który zacząłem pisać 4 III 1944 r. Pierwszy zginął w Puszczy Nalibockiej. W piwnicy z nami był kpr. Karpowicz, któremu Ukraińcy wymordowali całą rodzinę koło Iwieńca w 1943 r., za co on się im odwdzięczał mordując jeńców ukraińskich wziętych przez nasze oddziały do niewoli w Puszczy Kampinoskiej. Płonął dom właścicieli piwnicy. Wyskoczyłem z niej prosząc Karpowicza o opiekę nad Matką, chwyciłem walający się karabin i ruszyłem w pole szukać naszych żołnierzy. Niestety nikogo nie znalazłem. Usiłowałem prześlizgnąć się przez otaczający pobojowisko pierścień płonących ognisk, przy których biwakowali niemieccy żołnierze a teren między ogniskami byt dodatkowo kontrolowany przez przemieszczające się patrole. Widząc beznadziejną sytuację, która pozwoliłaby mi opuścić teren walk starałem się zwrócić na siebie uwagę przechodzących niedaleko mnie żołnierzy niemieckich. Może odgłosy strzałów, może uwięźnięty mój głos nie zwrócił uwagi patrolu. Postanowiłem - lustrując teren - czołgać się w kierunku płonących zabudowań. Gdy byłem od nich może 200 m zauważyłem samotnie poruszającego się żołnierza niemieckiego. Poprosiłem go o pomoc twierdząc, że jestem ranny w rękę. Kazał mi wstać, podnieść ręce do góry i odrzucić broń. Symulując zranienie lewej ręki odrzuciłem trzymany ponad głową w prawej ręce karabin i zbliżyłem się do ścieżki, na której stał nieprzyjaciel już z przygotowaną do strzału bronią. Gdy byłem może 20-30 m od żołnierza niemieckiego ten wskazał mi kierunek najbliższej płonącej zagrody. - Tam są moi koledzy, idź tam! Ruszyłem, kątem oka obserwowałem ruchy Niemca. Myślałem, że strzeli do mnie z tylu ale on się oddalił. Ledwo poruszając się pokonywałem kartoflisko, widząc w łunach pożarów walające się oporządzenia naszych żołnierzy, porzuconą broń i białe, rwące się miejscami nitki długich bądź krótkich bandaży. Drugi raz w swym życiu ciężko przeżywałem klęskę polskiego oręża. Tym razem już jako żołnierz walczącej Polski. Miałem 19 lat i 7 tygodni. Była godzina 1900 może 1930 dnia 29 IX 1944 r. Zza rogu palącego się domu mieszkalnego nie objętego jeszcze płomieniami, do którego ja się zbliżałem wyskoczyło paru żołnierzy niemieckich. Ich twarze w poświacie pożaru promieniały szczęściem z odniesionego zwycięstwa. - Chodź, chodź partyzancie! Ręce do góry! Gdzie twoja broń! O! Sanitariusz! Zrobili mi rewizję nie zabierając posiadanych przeze mnie - złotego łańcuszka z medalikiem, złotego pamiątkowego - z 1863 r. - sygnetu, srebrnej papierośnicy i spinek ze szlachetnych kamieni. Doprowadzono mnie do grupy naszych żołnierzy ustawionych szeregiem wzdłuż palących się zabudowań. Naprzeciwko szeregu stało kilka ręcznych karabinów maszynowych z obsługami. Stąd doprowadzono mnie do oficera Wehrmachtu, który kazał mi odnaleźć materiał opatrunkowy w celu opatrzenia naszych rannych. Porobiłem opatrunki. Zranienia nie były groźne i raczej lekkie. Dotyczyły przeważnie mięśni twarzy, kończyn, tułowia. Poszkodowanych było kilku. Po wykonaniu rozkazu odprowadzono mnie z pobliże leju od pocisku (150 x 150 cm). Tu spotkałem swoją Matkę. Jakiemuś cywilowi, który siedział w tym leju (wzięty przez wojska niemieckie do kopania umocnień podczas walk Wehrmachtu z naszą Grupą) pilnujący nas żołnierz niemiecki kazał wymościć "krater" grochowinami. Wkrótce do naszego legowiska jakiś żołnierz niemiecki dostarczył kawę, chleb, kiełbasę i koce, którymi obdarowywano nas i tego cywila. Wczesnym rankiem 30 IX, bezchmurnym i słonecznym. Matkę moją i mnie dołączono do przechodzącej pod eskortą żołnierzy niemieckich - grupy jeńców. Wędrując przez parę godzin po terenach walk byłem wstrząśnięty klęską naszej Grupy, losem ludzi i zwierząt! Znowu zwłoki - informowali się żołnierze niemieccy. Około godz. 11-1200 naszą grupę jeniecką liczącą może 20-30 osób, która wypiła eskorcie cały posiadany przez nią zapas kawy zbożowej, żołnierze Wehrmachtu doprowadzili do Żyrardowa i przekazali nas Gestapo. Przejęcie przez Gestapo odbyło się na niewielkim placyku na zapleczu budynku, w którym ten urząd się mieścił. Sortujący nas SS-mani (bądź żandarmi - nie pamiętam) postawili nas według posiadanych sortów mundurowych. Osobno - polskie, angielskie, mieszane i posiadacze ubrań cywilnych. Zawyrokowano! Mundurowi to żołnierze, reszta to bandyci! Byłem w kompletnym stroju (wraz z szynelem) żołnierza polskiego. Ty jesteś żołnierzem - wskazano na mnie. Chodź! Przy wejściu na klatkę schodową posłyszałem dochodzące z piwnic krzyki. Koło drzwi prowadzących do piwnicy stał SS-man. Czterogodzinne przesłuchanie dokonywane przez oficera SD, który mnie poznał, bo z nim właśnie miałem kontakt w Komendanturze niemieckiej w Stołpcach w marcu 1944 r. tłumaczone było przez żandarma biegle władającego językiem polskim. Przed przesłuchaniem dokonano ponownie rewizji rozkładając wszystkie wyjęte z kieszeni przedmioty wzdłuż brzegu biurka. Przesłuchujący interesował się historią oddziałów, dowództwem (nazwiskami), miejscami zrzutów zaopatrzenia w sorty mundurowe oraz jeńcami niemieckimi przebywającymi w obozie warownym Grupy Kampinos. W pewnym momencie zespół przesłuchujący opuścił nagrzany promieniami słonecznymi pokój (dawali pić gdy prosiłem, nie pozwolili usiąść na krześle) zostawiając na biurku pistolet maszynowy a obok mnie owczarka alzackiego zakazując dokonywania jakichkolwiek ruchów. W czasie tej przerwy do pokoju wszedł mały, gruby, łysiejący blondyn - gestapowiec wprowadzając sanitariuszkę z batalionu III-go Grupy Kampinos, który stacjonował we wsi Brzozówka (rejon Kazunia). Sanitariuszkę znalem z widzenia. Ubrana była w beret, popelinową bluzę z opaską czerwonego krzyża na lewej ręce. Na plecach - plecak turystyczny. Miała może 23-24 lata. Ustawił ją twarzą do ściany (tyłem do mnie) i zaczął ją strasznie bić rękami, kopał nogami ubranymi w buty przy tym strasznie krzyczał (nie pamiętam już co). To "przyjęcie" trwało może 2-3 minuty. Gdy "poprosił" ją do sąsiedniego pokoju rzuciliśmy na siebie spojrzenia. W jej oczach kręciły się łzy. Twarz jej wyrażała pogardę i zawziętość. Nie wiem jaki podzieliła los! Po zakończeniu przesłuchania zwrócono mi moje rzeczy osobiste wraz z kosztownościami i oświadczono, że jako żołnierz pojadę do obozu jeńców wojennych. Gdy wyraziłem wątpliwość (bo wiem gdzie jestem i co mnie czeka) powołano się na słowo żołnierza niemieckiego, gdy i to podważyłem prowadzący śledztwo kazał tłumaczowi wyprowadzić mnie z pokoju. Wyprowadził mnie tłumacz na holi i tu kazał mi poczekać. Przyniósł bochen chleba wojskowego i kostkę margaryny, każąc schować pod szynel. Powiedziałem mu wówczas: nie wiem kim pan jest ale proszę by się zaopiekował moją Matką, która jest przed budynkiem (siedziała na krawężniku, gdy mnie wzięto na przesłuchanie). - Dobrze - odpowiedział - ale gdy wyjedziesz, nie kontaktuj się z Matką. Tak też zrobiłem. Gdy wyszedłem z budynku, na podwórku stało może około 20 naszych chłopców (w mundurach) otoczonych przez 10-12 SS-manów z bronią automatyczną i psami. Doprowadzono nas na dworzec kolejowy w Żyrardowie uzupełniając nami czekając już grupę naszych żołnierzy - jeńców. Mogło być nas ponad 200 do 300. Załadowano nas do wagonów towarowych i noc z 30 IX na l X 1944 r. spędziłem na posadzce warsztatów kolejowych w Pruszkowie. 3 X 1944 "wsiadłem" do wagonu towarowego obdarowany 250 g chleba oraz sucharami wojskowymi. Koło Skierniewic i koło Wrześni wyrzuciłem dwie kartki informacyjne, w których powiadamiałem moją ciotkę Anielę Krzysztoń w Nowym Sączu, że żyję i jestem w niewoli niemieckiej. Obie kartki dotarły do Nowego Sącza. Jedna z nich jest u mnie.

spis części tej książki                                                                     Koniec wypisów z książki dr Józefa - Jana Kuźmińskiego,
do zapoznania się z dalszymi losami wojennymi i powojennymi autora
odsyłam do wydania papierowego książki

Ewentualne korespondencje do autora książki można kierować przez redaktora witryny http://www.iwieniec.plewako.pl/
na adres mailowy: stanisław.jan@plewako.pl