Józef Jan Kuźmiński "Z Iwieńca i Stołpców Do Białegostoku"
Wojna (cd.)
Względnie dobrze układająca się współpraca z sowiecką partyzantką, wspólne akcje realizowane i planowane - jak bitwa o szyny czy planowany napad na obóz koncentracyjny w Kołdyczewie - zaczęła się psuć. Chodziło o gospodarzy terenu. Polskie dowództwo uważało te tereny za polskie, dowództwo sowieckie traktowało teren jako obszar Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
7 listopada opuściłem obóz, gdyż moja noga po zranieniu nie goiła się. Dr Strzeszewski zalecił mi pobyt w jakimś domu. Gościnę zaoferował mi plutonowy Jan Dziemianko, którego obejście znajdowało się 2 km od Derewna.
Dnia l XII. 1943 r. przed godziną 8-ą szedłem do chutoru, gdzie odnaleziono ukradziony mi przez partyzantów sowieckich zegarek by go odebrać. Zatrzymali mnie znajomi partyzanci sowieccy i powiedzieli, bym się schował i nigdzie się nie pokazywał bo inne grupy sowieckie mogą mnie potraktować jako "biełopolaka" i mogą zamordować "naszi z waszymi podralis w Derewnie" - słyszysz strzały - to walka. Myślałem, że to jakaś uroczystość lub pogrzeb. Elementy I-ej kompanii stacjonującej w Derewnie nie usłuchały rozkazów sowieckiego dowództwa o złożeniu broni i stawiły opór. Zabity został woźnica - sanitariusz Bronisław Nicewicz. Rozkaz sowieckiego dowództwa był taki: "rozbroić polskie ugrupowania wojskowe - stawiających opór rozstrzeliwać, pozostałych wcielić do sowieckich oddziałów". Tak też się stało l XII z naszym obozem wojskowym w Dryweźnie (Drywicznej). Zginęli wówczas mgr Dąbkowski, inż. Meisner, por. Parchimowicz, por. Rydzewski, Wachmistrz Sergiusz Howorko, plut. Skrodzki i inni. Część żołnierzy wydostała się z okrążenia i rozproszyła się w terenie w większych lub mniejszych grupach. Chcąc mnie uchronić od niepotrzebnych kontaktów z sowieckimi partyzantami, plut. Dziemianko przeniósł mój pobyt do swego krewnego też Dziemianki, którego gospodarstwo nie rzucające się w oczy leżało wśród lasów odległych od wszelkich dróg i dróżek, którymi poruszali się partyzanci. Gospodarz prosił mnie, bym się zajął nauką jego dwóch córek. Uczyłem więc z pamięci - historii, geografii, języka polskiego a także usiłowałem pomagać w gospodarstwie, gdy jednak rozbiłem dwa cepy (kije do młócenia zboża) uważając, że mam nadmiar energii, kazał mi rąbać drzewo i pomagać przy produkcji samogonu, do którego narzędzia miał schowane w krzakach w lesie. Po kilku dniach zostałem przez organizację AK przesunięty pod folwark państwa Czaińskich - Borek (...).
Rano 22.XII.1943 łączniczka AK - Aleksandra Minkiewicz z Derewna (obecnie Kużysowa mieszkająca w Lidzbarku) zaopatrzyła mnie w "siermięgę" (kurtka robiona z wełny), łapcie (pantofle z łyka), powróz, którym podpasałem kurtkę i jakąś zimową czapkę, zorganizowała sanki od jakiegoś gospodarza z poleceniem, by mnie i Matkę podwiózł do Humienowszczyzny (16 km od Stołpców). Dalszą drogę odbyliśmy pieszo. Miałem 39oC temperatury, obrzęknięta i ropiejącą nogę. Przyszliśmy z Matką do Stołpców przed godziną policyjną na ul. Polną - niedaleko dworca kolejowego, gdzie mieszkała moja Babka i Ciotka, nadal pracująca w białoruskim obecnie sanitariacie pod kierunkiem dr Stanisława Pieczula. Mimo zapadającego zmroku niektórzy znajomi rozpoznali nas. Już od rana 23 XII zaczęto znosić żywność - od państwa Kasperowiczów (jedna z córek jest lekarzem i mieszka w Szczecinie), państwa Juzwów (dr Stanisław Juzwa był lekarzem weterynarii - po wojnie pracował w Grajewie, gdzie zmarł). 24 XII z artykułami żywnościowymi pospieszyli państwo Grynbergowie. Wszystko dla partyzantów, by mieli naprawdę wesołe święta. Po świętach przyszedł do mnie dr Grynberg, by obejrzeć moją nogę. W połowie podudzia otworzyła się rana, z której oprócz ropy wydostawały się kawałki kości. Orzekł zapalenie szpiku kostnego, kazał leżeć. Przy okazji powiedział mi o skierowaniu pacjenta z tyfusem plamistym - "przyjacielu, czy ty myślałeś co robisz - a gdyby to skierowanie wpadło w ręce Niemców - byłoby po Babci i Cioci:. Ze szpitala otrzymałem leki.
6 czy 7 stycznia 1944 przez nasz dom przewędrowali - dr Jerzy Strzeszewski z żoną i kapelan Mieczysław Suwała. Zdołali uciec z rąk bolszewików - chociaż byli wzięci przez nich do niewoli. Po śniadaniu opuścili nasz dom udając się koleją do Wilna. O naszym przybyciu do Stołpców dowiedziała się miejscowa komórka AK, której przedstawicielka p. Helena Mickiewicz (mieszka obecnie w Krynicy Morskiej) kontaktowała się w sprawie naszych potrzeb, proponując przerzut do Generalnego Gubernatorstwa. Od niej dowiedzieliśmy się o zawieszeniu broni między Niemcami i ocalałymi z rozbrojenia 1 XII naszymi oddziałami. W drugiej połowie stycznia - a był już wieczór do naszego mieszkania weszli nasi żołnierze na czele z Józkiem Niedźwiedzkim kpr. z 78 pp WP, który był w Puszczy Nalibockiej żołnierzem kawalerii. Zdziwił się, że żyjemy, bo dowództwo nowo sformowanego oddziału zaliczyło nas w straty. Chciał nas zabrać ze sobą. Oddział kwaterował pod Iwieńcem. Nie było żadnej opieki sanitarnej. Powiedziałem mu o opinii chirurga. Powiedział, bym się stąd nigdzie nie ruszał - "bo wiesz, z nami żartów nie ma".
W lutym zamieszkało w naszym mieszkaniu dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Pewnego dnia wpadli obaj żołnierze niemieccy do mieszkania, w którym przebywał wówczas partyzant sowiecki Włodzimierz Kutas, brat naszej pomocy domowej Luby, będącej wówczas na usługach wywiadu sowieckiej partyzantki. Brat - szybko się zreflektował chowając partyzanta do szafy z ubraniem, w której przesiedział jakiś czas. Ci Niemcy rozpoczęli służbę w Wehrmachcie w 1940 r. Byli we Francji, pod Moskwą spod której etapami wycofywali się na zachód. Jeden z nich byt inżynierem architektem. Stanowili obsługę jakichś magazynów. Koledzy z oddziałów odwiedzali mnie, kiedy tylko bywali w Stołpcach, dopytując się o możliwości mego dołączenia do oddziałów.
Wreszcie lekarze zezwolili na mój wyjazd i 4 marca 1944 ruszyłem ze Stołpców do mp. oddziałów, w asyście plutonu kawalerii i kompanii piechoty. Dowiedziałem się od chłopców, że zawieszenie broni między nami a Niemcami trwa już od grudnia 1943, że Niemcy przydzielają broń i amunicję a także żywność, obuwie, że oddziały się rozrastają, bo wciąż przychodzą ochotnicy lub uciekają z sowieckiej partyzantki do nas wzięci l XII do niewoli byli nasi żołnierze, że 6 I 1944 został zabity koło Derewna przez swoich uciekający z sowieckiej partyzantki Henryk Aleksandrowicz, że koło swego folwarku Nowinki poległ jego właściciel Henryk Łysniewski "Długi". W Rubieżewiczach pierwsza potyczka z sowietami, w której brałem udział. Poległ wówczas 35-letni plutonowy "de Gaulle". Wzięto do niewoli dwóch sowieckich partyzantów, z których jeden był ranny w udo. Na polecenie plut. Niedźwieckiego zrobiłem rannemu opatrunek. Miał 19 lat i pochodził z Brianska w ZSRR. Za Rubieżewiczami na górce po prawej stronie był las, koło którego zatrzymaliśmy się. Tu na polecenie plut. pchor. Bronisława Piwowarczyka odbyła się egzekucja wziętych do niewoli, której chciałem przeszkodzić. Wówczas plut. pchor. Piwowarczyk zapytał mnie "po co kolega przyszedł do oddziałów?".
Po przyjeździe do naszego mp. - wsi Starzynki - 3 km od Iwieńca - zameldowałem się dowódcy szwadronu chor. Zdzisławowi Nurkiewiczowi, który kazał mi zorganizować izbę chorych przeznaczając na ten cel połowę domu dość dużego znajdującego się koło siedziby dowództwa. Poznałem jedynego w oddziałach sanitariusza kpr. Kapuścińskiego, który w 1927 r. był sanitariuszem w szpitalu wojskowym w Toruniu. Dostałem ze szwadronu luzaka st. ułana noszącego imię chyba Władek, z którym jeździłem po wioskach okalających nasze mp. zbierając od ludzi za pokwitowaniem, ze stemplem oddziału - łóżka, pościel, koce, poduszki, prześcieradła i sienniki. Kiedyś od ludzi otrzymałem dwie monety 5-rublowe - złote na dozbrojenie oddziału jak mi powiedzieli - ofiarodawcy - przekazałem je chor. Z. Nurkiewiczowi.
str. 103, Żołnierze grupy stołpeckiej AK 1944
13 III pojechałem z kawalerią i piechotą na rozpoznanie terenu leżącego poza starą granicą polsko - sowiecką. Zostaliśmy ostrzelani przez partyzantów sowieckich, w tym także z działka przeciwpancernego, którego jeden z pocisków tracąc impet uderzył w plecy ubranego w kożuch plut. Sudnika - właściciela folwarku Starzynki. Plutonowy przewrócił się i leżąc w śniegu wołał o pomoc, bo jest ranny. Był to potężny człowiek tak wzrostem jak i tuszą. Gdy podbiegłem do niego zauważyłem, że się rusza. Gdzie rana - pytam. A w plecach - odpowiada. Obejrzałem kożuch, nie ma śladu wlotu pocisku, ale zobaczyłem, że obok plut. Sudnika leży w śniegu pocisk, który się nie rozerwał. Plut. Sudnik po jakimś czasie wstał, zabrał na pamiątkę pocisk i leżał chyba tydzień czasu w domu lecząc siniec. 17 III zostałem wezwany do dowództwa. 18 III miałem jechać z transportem dwóch rannych do Stołpców, by ich umieścić w tamtejszym szpitalu. Po ich umieszczeniu miałem się zameldować w niemieckiej komendanturze powiadamiając o tym (napisano mi na papierze co mam odczytać).
18 III w południe wyruszyły dwa plutony kawalerii i pluton piechoty. Dojechaliśmy wieczorem w rejon Zasula (16 km od Stołpców). Rano 19 III po zmianie sanek na wozy kołowe - bo tu nie było śniegu - w asyście kawalerii i piechoty oraz dwóch żołnierzy Wehrmachtu transportujących pocztę do Stołpców ruszyliśmy w kierunku byłej granicy polsko-sowieckiej. Po wyjściu z lasu na dużą polanę zostaliśmy ostrzelani przez sowiecką partyzantkę. Ruszyła kawaleria. Sowieci też byli na koniach, więc uciekali zobaczywszy nadjeżdżające wozy niemieckie z piechotą. Niemcy przenieśli naszych rannych z wozów do samochodów, zabrali mnie i dwóch żołnierzy z korespondencją i ruszyliśmy w kierunku Stołpców. Koło wsi Zadworje zostaliśmy około godz. 8°° ponownie ostrzelani, lecz bez strat dojechaliśmy do Stołpców. Rannych przekazałem dyrektorowi szpitala dr Grynbergowi, sam zaś piechotą udałem się do niemieckiej komendantury mieszczącej się w budynku państwa Dudzińskich. To bylo moje pierwsze spotkanie z bronią przy pasie z wartownikiem niemieckim. Byłem ubrany w całkowity strój khaki jakie nosiło WP. Na połówce widniał orzeł z koroną. Dziwnie się czułem przechodząc obok niedawnego wroga - dziś sprzymierzeńca. Takie też wrażenie zrobił na mnie posterunek niemiecki. Kazał iść dalej. Wszedłem do pokoju, gdzie siedział jakiś dyżurny - odczytałem kartkę. Pokazał wejście do następnego pokoju. Wszedłem. Odczytałem kartkę. Zza biurka wstał potężny może 40-letni mężczyzna, który miał na lewym przedramieniu munduru romb z literami SD (Sonderdienst - służba specjalna). Powiedział - "gut", "danke" i zabrał ode mnie kartkę. Oddałem honor i wyszedłem. Poszedłem na Polną na śniadanie. Były moje imieniny. Babcia zrobiła mi jajecznicę z paru jaj, przestrzegała mnie bym nie pokazywał broni będącym akurat w mieszkaniu żołnierzom niemieckim. Nie mogłem zrozumieć tej naszej fuzji z Niemcami. Pożegnałem się i poszedłem na umówione z kolegami spotkanie na placu przed byłym budynkiem gminy stołpeckiej. Ruszyliśmy w drogę powrotną.
Zanocowaliśmy w Zasulu, majątku należącym do państwa Krupskich, którzy przed wojną pożyczyli od nas 500 rubli w złocie i nigdy ich nie oddali. Pani Helena Krupska - zawiadująca obecnie majątkiem była na usługach wywiadu AK, tak jak i komendant białoruskiej policji - Żychar. Rankiem 21 marca byliśmy w Starzynkach. Zameldowałem por. "Górze" (Adolf Pilch) o wykonaniu zadania. W końcu marca dwunastołóżkowa Izba Chorych była gotowa. Zajmowała trzy pomieszczenia. Szatnię - przedpokój, dużą salę chorych i dyżurkę z kuchenką. Funkcję pielęgniarek wykonywały: moja Matka, która przybyła do oddziałów 11 III, matka Ryśka Lewina - żołnierza kawalerii, żona podoficera zawodowego KOP Iwieniec (1939 r.), Bałebuszka Jadwiga i Piotrowska Jadwiga. Leczyłem - odparzenia, odmrożenia, czyraki, rozwolnienia, przeziębienia anginy, skaleczenia. Cięższe schorzenia przejmował szpital iwieniecki. Leki i materiał opatrunkowy otrzymywałem od siostry Połońskiej Ireny a także z apteki iwienieckiej, w której pracowała jej siostra Halina Skurat (dr farmacji zamieszkała obecnie w Białymstoku) a także z posterunku żandarmerii niemieckiej od sanitariusza. Stąd także pochodziły opatrunki osobiste w większości pochodzenia sowieckiego, ale były także i niemieckie, którymi "obdarzyłem" cały stan osobowy. Brali chłopcy po dwa, trzy pakiety. Stan osobowy mógł wynosić 400-450 ludzi. Prowiant - hospitalizowanym w Izbie - pochodził od ludzi, którym kwatermistrzostwo prowadzone przez por. Wolskiego Aleksandra przydzielało artykuły żywnościowe pochodzące z aprowizacji armii niemieckiej z Iwieńca. W kwietniu będąc z oddziałami w miejscowości Chotów, gdzie był przed wojną majątek Niezabitowskich - spotkałem pana sierżanta Dembińskiego Aleksandra - felczera zawodowej służby wojskowej z garnizonu stołpeckiego KOP, któremu zaproponowałem przyjście do naszych oddziałów. Sierż. Dembiński postawił warunek - wikt i mieszkanie dla 4-osobowej rodziny. Zameldowałem o tym chorążemu Nurkiewiczowi, który na to wyraził zgodę powiadamiając dowódcę całości por. "Górę". Wyznaczono kwaterę we wsi Giliki położonej 1,5 km od Iwieńca, gdzie stacjonowały nasze oddziały i gdzie postanowiono przenieść ze Starzynek Izbę Chorych. Na Izbę Chorych przeznaczono tu cały dom. Liczba łóżek wzrosła do 20-25. Było połączenie telefoniczne z dowództwem mieszczącym się w Starzynkach, był szpitalny (bo nie było już izby chorych) kwatermistrz por. Edwin Czemko, był własny tabor. Jeszcze w Starzynkach rozpocząłem szkolenie wyznaczonych przez dowódców pododdziałów żołnierzy z zakresu udzielania I pomocy rannym bądź chorym. Szkolących się było 12-15 żołnierzy. Uczyłem opatrywania ran, unieruchomiania kończyn, bandażowania. W pracy swej posługiwałem się podręcznikiem podoficera sanitarnego opracowanym przez gen. brygady - lekarza Legionów - Stanisława Roupperta. Podręcznik ten przeżył wojnę. Sprezentowałem go jednostce saperów w Ełku, w której w latach 1959-1960 byłem lekarzem.
W końcu kwietnia przybyła do szpitala w Gilikach dyplomowana pielęgniarka - Halina. Miała 24-26 lat. Nazwiska nie pamiętam, chociaż pokazywała wszystkie swoje dokumenty. Była żoną oficera WP, który poległ w obronie Warszawy w 1939 r. ona zaś z oblężonej stolicy wyniosła Krzyż Walecznych za wykazaną odwagę podczas pełnienia obowiązków pielęgniarki na punkcie sanitarnym. Była bardzo przystojną kobietą, która nie dawała spokoju naszym oficerom. W pisaniu historii chorób plątały się jej słowa niemieckie o czym nie krępując się otoczenia codziennie zapominała. Odwiedzali ją w Gilikach jacyś cywile, z którymi spacerowała po brukowanej ulicy a także usilnie zabiegała o przepustki do Iwieńca, których parę otrzymała. Indagowała mnie nasza żandarmeria. Powiedziałem o plątaniu się stów niemieckich o czym zresztą już wiedzieli. Mieszkała w Gilikach niedaleko szpitala z piel. dyplom. Jadwigą Piotrowską.
9 kwietnia były święta Wielkanocne. Roztopy. Świecące słońce rozpuszczało stosy leżącego śniegu. Wizytę w dowództwie szwadronu w Starzynkach złożyła grupa niemieckich żandarmów z iwienieckiego posterunku. Byli podejmowani obiadem. 2 V przyszedł do oddziałów Żyd - lekarz ukrywający się w Rakowie Banis Antoni "Kleszczyk". Został komendantem sanitariatu. 14 V rozbita została nasza kompania stacjonująca w Kamieniu. Napadu dokonali sowieccy partyzanci, podpalając Kamień - miejscowość leżącą 6 km od Iwieńca po drodze do Nalibok. Na pomoc nie wyruszyły żadne oddziały bojąc się nocnej zasadzki. W walce poległo parunastu naszych żołnierzy a około 20-tu było rannych, z których część przyjął szpital wojenny, pozostałych umieszczono w szpitalu iwienieckim. Sowieckich partyzantów miało zginąć około 100.
str. 96 Pogrzeb partyzanta - Starzynki 1944
17 V może dwa szwadrony kawalerii i na pewno kompania piechoty były w Stołpcach by uwolnić zatrzymanych przez policję białoruską naszych żołnierzy Zarządzono pogotowie bojowe by ewentualnie zatrzymanych odbić siłą. Po paru godzinach pertraktacji żołnierzy uwolniono, wracaliśmy drogą na Derewno. Parę kilometrów przed wsią Humienowszczyzna zostaliśmy ostrzelani przez sowiecką partyzantkę z lasów znajdujących się od drogi, którą poruszaliśmy się jakieś 700 metrów. Ruszyła kawaleria, rozsypała się w tyralierę piechota zajmując przydrożny rów. Posypały się strzały od widocznego pod lasem nieprzyjaciela. Zatrzymały się tabory przy skrzyżowaniu dróg, z których jedna prowadziła do gospodarstwa należącego do rodziny Kutasów. Myśląc o tym, że w domu może być Włodzimierz Kulas - partyzant sowiecki, bojąc się o to, by ewentualnie gospodarstwo Kulasów nie poszło z dymem podbiegłem do chorążego Nurkiewicza przedstawiając sytuację. Dał mi sekcję konnych, bym wskazał gospodarstwo a im polecił, by zostało ocalone- Na szczęście strzelanina trwała bardzo krótko bez strat i zabitych z naszej strony. Ruszyliśmy dalej przez Chotów do Starzynek - Gilik - Kulszyc - Janowszczyzny, w tych wioskach było nasze miejsce postoju. Któregoś z majowych dni telefon z dowództwa do szpitala, by się ktoś zgłosił po odbiór bielizny. Pojechałem rowerem. Wszedłem. Zameldowałem się "Górze", który mnie wypędził wyzywając od złodziei. Co ja takiego ukradłem - nie wiedziałem. Wyjechałem z płaczem. Dopiero w sierpniu 1944 podczas naszego postoju w Puszczy Kampinoskiej obejmując mnie przeprosił. Powiedział mi wówczas że źli ludzie powiedzieli mu o kradzieży pościeli, którą zebrałem od ludzi, a którą zezwolił mi wziąć chor. Nurkiewicz o czym mu chor. Nurkiewicz zakomunikował. Chodziło o jedno prześcieradło, poduszkę i koc. W maju odbył się przegląd naszych oddziałów w Starzynkach przed jakimiś oficerami niemieckimi z Mińska. Rozeszła się wśród żołnierzy wieść, że Niemcy chcieli przemundurować nas w niemieckie mundury i złożyli niemiecką przysięgę - na co nasze dowództwo nie wyraziło zgody.
7 VI Niemcy na rynku iwienieckim wywiesili mapę obrazującą walkę z desantem alianckim we Francji. Dowództwo niemieckie twierdziło w swym komunikacie, że desant ten będzie zniszczony jak ten, pod Dieppe w 1942 r. - w sierpniu. 12 VI miałem dyżur w naszym szpitalu wojennym, gdy zadzwonił telefon z dowództwa, bym się przygotował do wyjazdu. Spakowałem potrzebne materiały i czekałem do godz. 2200 to jest do godziny wyjazdu. Pod wieczór zgłosił się do szpitala plut. Adam Andruszkiewicz - mój kolega ze stołpeckiego gimnazjum - wówczas żołnierz żandarmerii - z bardzo wysoką temperaturą z powodu anginy. Dałem mu zwolnienie od służby i nie zalecałem udziału w planowanej nocnej akcji. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem go na koniu jadącego w kolumnie. Kolumnę zamykały chyba ze dwa szwadrony kawalerii naszej oraz konni Niemcy z działkiem przeciwpancernym. Minęliśmy Wołmę - tu mieściła się przedwojenna strażnica KOP i wjechaliśmy na terytorium ZSRR. Posuwaliśmy się w kierunku południowo-wschodnim. Było pochmurno. Raptem około godz. 5-600 rano zostaliśmy ostrzelani gęstym ogniem karabinów maszynowych znajdujących się w lasku po prawej stronie drogi, którą poruszaliśmy się. Wezwano mnie pilnie do czoła kolumny bym się zgłosił z wozem - bo jest ciężko ranny. Podjechałem w szalonym ogniu nieprzyjaciela do kępy leszczyn. Leżał na wznak Adam Andruszkiewicz z rozległą raną szarpaną prawego podżebrza, żółte powłoki, żółte białkówki, wymiotował. Rozpoznał mnie pamiętając wspólnie dzieloną ławkę w stołpeckim gimnazjum. Prosił mnie bym pożegnał jego matkę. Zrobiłem mu morfinę i wziąłem go na swój wóz. Niemcy prowadzili ostrzał armatni leżącej na przedpolu dużej wioski, cała kolumna skręciła na prawo udając się w kierunku naszego mp. Jechaliśmy jakiś czas wśród lasu, z którego po obu stronach prowadzony był gęsty ogień nieprzyjacielski. Tempo kolumny było szalone. Droga z wertepami pełnymi wody. Gdy wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń podjechała ciężarówka niemiecka i zabrała ciężko rannego Andruszkiewicza i zawiozła do iwienieckiego szpitala. Byłem w szpitalu około 15°° - dr Bogdanowicz nie dawał żadnej nadziei. Poszarpana wątroba, jelita. Był nieprzytomny. Zmarł w godzinach wieczornych dnia 13 czerwca 1944 r. Pochowany został obok kościoła w Starzynkach, gdzie ksiądz Hilary Pracz - Praczyński będący kapelanem oddziału chyba od lutego 1944 grzebał poległych żołnierzy naszych oddziałów. 14 VI zabrano do szpitala wojennego niemieckiego ciężko rannego w staw kolanowy kpr. Pupkę Romualda (zmarł w Białymstoku w 1991 r.). 15 VI dostarczono do szpitala w Gilikach rannego w akcji 12 VI kpr. Czaińskiego Jana, który przeleżał na pobojowisku prawie dwie doby. Dostał postrzał z pistoletu maszynowego w jamę brzuszną - jeszcze się poruszał. Następnie kula karabinowa zdruzgotała mu prawe udo i gdy sowieccy partyzanci podbiegli do rannego, leżącego na wznak strzelili mu z bliska w lewe oko. Miał całą twarz osmaloną, kula strzaskała czaszkę po lewej stronie i spowodowała wyciek tkanki mózgowej. Ranny był przytomny i prosił, by go dobito - nie chciał żadnej pomocy lekarskiej. Zabrano go samolotem do wojennego szpitala niemieckiego w Mińsku. 17 VI od rana przygotowywałem się do wyjazdu na jakąś akcję w kierunku Derewna. Wyjazd miał nastąpić o godz. 2000. Była może 1900. Dzwoni por. "Góra" (Adolf Pilch) rozkazując bym udał do mieszkania pani Haliny (pielęgniarki) i zakomunikował jej, że ma ona jechać a nie ja. Była zdziwiona zmianą decyzji. Wyjazd zaraz - bo zbliża się 2000. Zaczęła się ubierać nakładając tenisówki (a nie buty) jedwabną sukienkę i letni prochowiec. Na zwróconą uwagę przez gospodynię - pani Halino, pani jedzie na noc, proszę się ciepło ubrać - odpowiedziała: mnie już nic nie trzeba. Pożegnała się z gospodynią, z koleżanką i ze mną. Gdy wyszliśmy na ulicę otoczyła ją asysta naszych żandarmów. Byłem zdziwiony następnego dnia, gdy chłopcy wrócili z podróży a ona nie zgłosiła się do szpitala. Odpowiedzieli mi gdy o nią pytałem - zginęła w trakcie akcji. Dopiero w puszczy kampinoskiej w sierpniu dowiedziałem się od ułana kpr. Mirona, że została rozstrzelana koło Chotowa. Odczytano jej wyrok "za zdradę Narodu Polskiego i w Jego Imieniu zostaje skazana przez Sąd Polowy na karę śmierci". Nie oponowała, nie prosiła o litość. W czerwcu podsłuchałem niechcący rozmowę między dowódcą batalionu por. Pełczyńskim Witoldem - "Dźwig" a dowódcą kawalerii chor. Nurkiewiczem Zdzisławom - "Noc" - że mnie trzeba ochraniać. Byłem zaskoczony rozmową i przysiągłem sobie, że przy najbliższej jakiejś okazji pójdę do linii jak jak inni chłopcy. Z 21 na 22 czerwca w nocy nadleciały bombowce sowieckie kierując się na Zachód. Nie wiem czy specjalnie celowały na wieś Giliki czy urwała się potężna może 2-tonowa bomba i upadła niedaleko szpitala nie eksplodując. Chodziłem oglądać. Powstało zbiegowisko i dociekania - może specjalnie sowieccy partyzanci wskazali cel. 23 VI pogodny dzień rozpoczął się grzmotami od wschodu. Myślałem, że idzie burza. 24 VI grzmoty się nasiliły. Niebo nadal było pogodne. Dostaliśmy informację - front przerwany. Co myśli nasze dowództwo? Przecież sowieci nas wszystkich zgładzą gdy tu przyjdą. Intensywna działalność lotnictwa sowieckiego zdążającego na zachód. 28 VI przychodzi rozkaz - przygotować się do odmarszu. Pakujemy się. Pojechałem do Iwieńca pożegnać się z personelem szpitalnym, podziękować dr Bogdanowiczowi za opiekę nad naszymi żołnierzami a w aptece Halinie Skurat za dostarczane leki do naszego sanitariatu. 29 VI żegnamy się z gospodarzami, obiecując wrócić za rok łącznie z wojskami anglo - amerykańskimi.