Józef Jan Kuźmiński "Z Iwieńca i Stołpców Do Białegostoku"

Wojna (cd.)

24 VI 1943 obchodzono w pewnej wiejskiej stodole imieniny Jana. Były to imieniny mojej Matki oraz wachmistrza Jana Jakubowskiego zastępcy dowódcy szwadronu. Stodoła była ustrojona we flagi narodowe, z jakiegoś papieru skonstruowano dużego orła, śpiewano "Jeszcze Polska", "I-szą Brygadę" i inne pieśni wojskowe. W uczcie imieninowej wziął udział sanitariat, dowództwo, kwatermistrzostwo. Byli także obecni por. lotnictwa Witold Pełczyński oraz chorąży Zdzisław Nurkiewicz. Dwóch ostatnich poznałem latem 1942 w okolicach wsi Bobrowszczyzna, gdy przeprowadzałem tam szczepienia ochronne. Sołtys wsi przyprowadził mnie na obiad do pewnego gospodarza u którego mieszkali wyżej wymienieni. W czasie wspólnie spożywanego obiadu chor. Nurkiewicz powiedział do mnie - takich jak ty, będziemy potrzebować. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, że obaj panowie reprezentują polską organizację podziemną.

26 VI 1943 późnym popołudniem opuściliśmy Rudnię - Kleciszcze i wieczorem dotarliśmy do wsi Bielica leżącej na skraju Puszczy Nalibockiej. Po drodze do Bielicy usiłowałem się uzbroić w broń posiadaną przez grupę Żydów stojących obok osi naszego przemarszu. Było ich około dziesięciu. Podszedłem do pierwszego lepszego i zdjąłem z jego ramion karabin. Ten narobił krzyku wymieniając moje nazwisko i oznajmił: "ja powiem twojej ciotki", którą znał ze Stołpców z urzędu lekarza powiatowego. Zaraz ktoś przybiegł z dowództwa i broń kazano mi zwrócić. 

W Bielicy w trakcie prac w kwatermistrzostwie posłuchałem któregoś dnia rozmowę między kwatermistrzem a jego zastępcą wachmistrzem Downar - Zapolskim. Mówiono o stanie osobowym oddziału, który wraz z niektórymi rodzinami np. dr Maksa Hirscha - 4 osoby - wynosił 670 osób.

Życie w Bielicy płynęło spokojnie. Żołnierze ćwiczyli obsługę broni, kwa­termistrzostwo organizowało zaopatrzenie oddziałów stacjonujących w Bielicy. Sanitariat przyjmował cały dzień chorych żołnierzy i mieszkańców wsi, którzy przynosili dary w naturze - miód, jajka, kiełbasy, kury i śmietanę, groch i kaszę, które trafiały na stół przy którym gościło dowództwo, ks. Mieczysław Suwała, lek. weterynarii kpt Witold Kryński. W międzyczasie towarzystwo zasiadło do gry w brydża tworząc dwa lub trzy stoliki. Stawką były przedmioty osobistego użytku. I tak ksiądz Suwała postawił swoje oficerskie buty, które wygrała moja Matka. Powiedział, że odda po wojnie. Zmarł w 1986 r. nie oddawszy butów. Któregoś dnia zjawił się na punkt sanitarny por. "Świr" - Warakomski Aleksander -  inspektor obwodu Stołpeckiego AK. Opowiadał o przebiegu likwidacji Getta Warszawskiego i mordach, których rzekomo mieli dopuścić się Niemcy. Sanitariat otrzymywał przydziały spirytusu w kanistrach. Część jego trafiała na potrzeby gości brydżowych. Zaprawiałem go dostarczonym przez pacjentów miodem i podawałem do stoliczków. Po kryjomu przed Matką raczyłem się nim, chociaż do kart czułem wstręt i w rozgrywkach nigdy nie brałem udziału. Kiedyś zaoferowano mi kupno karabinu i 100 sztuk amunicji w torbie parcianej. Ofertę przyjąłem. Zaraz z chłopakami, którzy już od pewnego czasu trzymali broń pobiegłem do lasu by wypróbować 5-strzałowego Mosina. Powieszona na drzewie biała kartka nie nosiła jednak śladu trafień. Okazało się, że lufa była rozkalibrowana i lekko zagięta w lewą stronę. Sprzedawcy nigdy już nie spotkałem. Chłopcy komentowali - wiadomo sanitariusz oferma, gdzie mu tam do wojaczki.

Z Bielicy jeździłem może dwa razy do Derewna odległego od naszego mp 12-13 km po uzupełnienie leków z punktu weterynaryjnego p. Walendziaka. Dostawy materiałów sanitarnych pochodziły również od dr Chwała Piotra z Nalibok.

To błogie życie zostało przerwane 13 VII 1943 około godz. 11-1200 wieścią, że zbliżają się Niemcy. Nasze oddziały stawiały opór między Derewnem a Bielicą. Rzekomo jeden z naszych został zabity, a dwóm innym zrobiono opatrunki w sanitariacie. Szybko musieliśmy się zbierać i wędrować w głąb puszczy. Ubezpieczenie odejścia oddziałów przejęła częściowo kawaleria wspomagana przez piechotę.

Pokonaliśmy mostek przez strumyk przepływający wśród bagnistych łąk i za­szyliśmy się w gęsty las. Posłyszałem huk motorów, więc wróciłem nad lizjerę lasu by zobaczyć co się dzieje. Była może 16°°, gdy z opanowanej przez Niemców Bielicy wyjechały drogą biegnącą wzdłuż bagna 3 tankietki niemieckie ustawiając się frontem do lasu i z odległości 300-350 m rozpoczęły ogień po lesie, w gąszcz którego weszły nasze oddziały. Obserwowałem razem z kawalerzystami tę "walkę" z drzewami i może po 5 minutach pobiegłem za posuwającym się grząską drogą taborem, otoczoną dachem z koron liściastych drzew. Po dwóch, trzech kilometrach drogi wjechaliśmy na groblę biegnącą wśród bagien na której z wielkim trudem mogły się rozminąć dwie podwody. Około 2000 rozbiliśmy nasze mp koło młyna, którego właściciel - jak stwierdzono rano - posiadał olbrzymią pasiekę składającą się może ze 100-200 uli.

Rano 14-15 VII wśród deszczu ruszyliśmy dalej w głąb puszczy w asyście wywiadowczych samolotów niemieckich. W czasie jednego z postojów poszukiwano ochotnika do rozstrzelania człowieka przechowującego broń, który nie chciał jej przekazać polskiemu oddziałowi. Zgłosiłem się. Wówczas moja Matka powiedziała: - jeżeli twoja ręka będzie splamiona krwią niewinnego człowieka - nie jesteś moim synem, ani mi się waż tego czynić.

Samoloty wywiadowcze przelatywały nad nami coraz niżej. Żydowski personel sanitariatu znalazł polankę otoczoną gęstym lasem, dołączyłem do nich ja a wkrótce Matka z bratem. Rozpoczęła się między moją Matką a dr Hirschem dyskusja na temat współczesnej wojny, którą on podsumował następująco: pani Kuźmińska, w tej wojnie nie zwycięży ani rasa (Niemcy) ani masa (Sowieci) a zwycięży kasa a kasa to my Żydzi.

Poszliśmy dalej osiągając kanał Niemieński, nad którym staliśmy 3-4 dni. Po ulewie trwającej 24 godziny wyjrzało słońce. Poszliśmy z chłopcami by się wykąpać. Towarzyszyły nam tak jak i w lesie stada węży płynących zygzakami z wystającymi głowami wysoko nad powierzchnią wody. Zakwaterowanie nasze stanowiły "namioty" sklecone z liściastych gałęzi, którymi upstrzony był cały las. Wśród tych drzew, jak niosła fama, rozegrał się dramat - ponoć por. Aleksander Wolski zastrzelił byłego policjanta białoruskiego ppor. Ignacego Rybałtowskiego. Animozje miały rzekomo swe źródło z okresu przedwojennego, kiedy to obaj oficerowie odbywali służbę w 78 pp w Baranowiczach.

Któregoś pięknego popołudnia w czasie spożywania grochówki raptownie od strony wschodniej zaszumiały liściaste drzewa obsypując spożywających grochówkę spadającymi gałązkami. Ubezpieczenia doniosły o posuwających się w naszym kierunku oddziałach niemieckich. Zanim oddział nasz przygotował się do pokonania wpław kanału poczynało zmierzchać. Stałem już po drugiej stronie kanału, który przeszedłem po zainstalowanej nad nim kładce i patrzyłem co się dzieje po przeciwnej stronie - przypomniał mi się obraz z odwrotu Napoleona spod Moskwy w 1812 r. Na moich oczach bagna pochłaniały ludzi wołających o pomoc, słyszałem rżenie topiących się koni wraz z wozami, tratowanie się wzajemne, a wszystko to "pokrywały" od góry roje świetlnych pocisków wystrzeliwanych z maszynowej broni niemieckiej. Ponaglony przez żołnierzy ruszyłem gęsiego za grupą liczącą około 100 ludzi. Przeskakiwano grzęznąc z kępy na kępę, tonąc w wodzie - tak pozbyłem się jednego ze swych butów z cholewami - osunęła się kępa, wpadłem do wody i zacząłem pogrążać się w bagno, podałem szybko swój karabin i jakoś mnie wyciągnięto. Po godzinie może marszu bagnami doszliśmy z kolegami a było ich około dwudziestu do suchego lasu. Rozłożyliśmy się pod drzewami na odpoczynek. Nie wiedziałem co jest z Matką i bratem i z pozostałymi ludźmi z sanitariatu. Następnego dnia przeszliśmy ponownie kanał tym razem w kierunku wschodnim. Rozłożyliśmy się na odpoczynek nad brzegiem kanału. Tu zauważyłem przestrzelony bul. Zdjąłem go. Z podudzia sączyła się krew. Przestrzelony bul wyrzuciłem bo nie mogłem go nałożyć na obrzęknięte podudzie. W pewnym momencie ku naszemu biwakowi zbliżyli się nasi żołnierze - zdziesiątkowane już oddziały, bez koni, bez taboru - wszystko pochłonęły bagna. Duże braki w stanach osobowych. Odnalazła się Matka i brat. Brak było dr Strzeszewskiego z żoną i dr Hirscha a także woźnicy Nicewicza z żoną. Był dzień może 22 lipca. Posuwaliśmy się grupą liczącą 250-300 żołnierzy na czele z dowództwem osiągając około 1500 suchą skarpę w lesie otoczoną bagnami. Tu zatrzymaliśmy się zabijając ocalałą krowę, której surowe mięso znalazło amatorów ponieważ ognia rozpalać nie było wolno. Dowództwo wysłało w teren parę patroli, które wróciły z informacjami, że oddział jest okrążony. W tej sytuacji dowództwo podjęło decyzję o rozczłonkowaniu oddziału. Grupami mieliśmy się przebijać przez pierścień okrążenia. Klacz zastępcy por. Parchimowicza była do wzięcia. Usiłowałem ją dosiąść. Gdy byłem na jej grzbiecie smukła klacz wierzgnęła zadem - wyleciałem jak z procy zawisając na wbitym w ziemię karabinie. Mimo smętnego nastroju widzący incydent parsknęli śmiechem. Klacz uciekła, a ja ledwo się wygramoliłem spod kimowego palta, którym zostałem przykryty.

Wieczorem opuszczaliśmy grupami skarpę udając się w różnych kierunkach. Ja byłem w grupie z Matką i bratem prowadzonej przez por. Witolda Pełczyńskiego. Przez godzinę może dwie posuwaliśmy się w kierunku wschodnim jakimś rozlewiskiem, trzymając się jeden drugiego za ręce, pasy, poły płaszczy. Po wyjściu z rozlewiska zatrzymaliśmy się przed polaną otoczoną lasami. Była może 130-200 w nocy. W kolumnie tej był stomatolog dr Jakub Belkin, który był wysunięty do czoła kolumny, jego natomiast żona, pani Helena Grossbach była poza mną, korzystając z chwili postoju prosił byśmy się zamienili miejscami. Wyraziłem zgodę. Wysłany od czoła patrol spenetrował polanę niczego na niej nie stwierdzając.

Ruszyliśmy - trzymając się lewej strony polany dotykającej lasu. Wyjrzał księżyc gdy cała kolumna była już na polanie, raptownie polana rozbłysła rakietami a wraz z nimi rozległ się ogień z broni maszynowej. Strzelano z tyłu, boku i przodu. Do lizjery lasu było może 10 m i w tę stronę rzuciła się kolumna. Kątem oka widziałem padającego w białym prochowcu dr Belkina. Niemcy ruszyli do ataku. Wbiegłem do gęstego lasu pokonując po drodze zwały drzew, zostawiając za sobą świszczące kule i nawoływania Niemców. Pokonałem może 300-400 m - zwolniłem. Szedłem przedzierając się przez gąszcza. Zatrzymałem się nawołując pierzchłą kolumnę. Była cisza. Około 400 natknąłem się na naszych ośmiu żołnierzy, między którymi był plutonowy z lornetką. Zrobiliśmy mały postój. Znawcy terenu orzekli, że jesteśmy 15 km a może ponad w Puszczy.

Około 12-1300 doszliśmy do szerokiego traktu, którym poruszały się samo­chodowe kolumny z piechotą niemiecką strzelającą na oślep na obie strony lasu. Zalegliśmy pod rozłożystymi drzewami może 5-7 m od traktu czekając na lukę w kolumnie. Tak leżeliśmy może 1-2 godziny patrząc jak samochody ciężko i wolno pokonują piaszczystą drogę. Wreszcie skok przez trakt. Jest nas tylko trzech -gdzie reszta nie wiadomo. Najstarszy stopniem kapral Zołotar, st. strzelec Stecki i ja szeregowiec. Ruszyliśmy przed siebie. Doszliśmy do pagórka pokrytego zbożem na prawo od którego rozciągał się rzadki ale o grubych pniach - las. Znalazłem jakieś skarpetki, które nałożyłem na pokaleczone nogi i koc. Szedłem pierwszy. Doszedłem do lizjery lasu patrząc na przedpole pokryte pagórkami. Nagle zaświeciło słońce i w jego świetle błysnęły niemieckie hełmy. Krzyknąłem: chłopcy, Niemcy. Cofnęliśmy się z lasu idąc ścieżką koło zboża. Byliśmy jeszcze na wzniesieniu, gdy od dołu zobaczyliśmy tyralierę niemiecką nawołującą nas do zatrzymania się i strzelającą. Zawróciłem do lasu. Na czele był Stecki, Zołotar w środku, z tyłu ja. Biegliśmy. Widzę, że Stecki biegnie na prawo do lasu, Zołotar na lewo w leszczyny, widzę Niemców z przodu strzelających z pistoletów maszynowych, rzucam się więc za Zołotarem. Jesteśmy otoczeni może przez dwa plutony Niemców. Widzę przed sobą Zołotara skaczącego z kępy na kępę - znowu bagno. Zrywam ze srebrnego łańcucha, srebrny angielski zegarek ojca i chcę go cisnąć w bagno by nie dostał się w ręce niemieckie, ale Zołotar nawołuje, więc wkładam go do kieszeni spodni i podążam za nim. Idziemy kępkami i wodą - cicho by nie pluskała może jeden kilometr. Z tyłu w lesie słychać strzały z broni sowieckiej i niemieckiej. Tam broni się Stecki. Doszliśmy do traktu. Natknęliśmy się na wozy z piechotą niemiecką. Na burtach wozów był napis "Deutsche Reichsbahn" (niemiecka kolej). Zobaczyli nas. Zrobili tyralierę i atakują na bagno do którego się wycofujemy. Niemcy podchodzą do nas na odległość może 10 m, a ja z Zołotarem leżymy w wodzie między kępami bagien przykryci gęstą leszczyną. Widzimy głowy Niemców. Strzelać czy zaczekać? Wtem niemieckie nawoływania do odwrotu. Tak ocaleliśmy. Leżymy w wodzie trzymając tylko głowy na kępach. Ustaliliśmy dyżury według mego zegarka. Co godzinę zmiana. Jeden nasłuchuje drugi śpi. Budzę się w nocy o 2-3 i pytam Zołotara czy nie było tu kpr. Chocimskiego, szer. Skurata Antoniego i Mieszkucia "Białego"? Coś ci się przyśniło. O 5-6 rano słyszę rozmowę. Patrzę - stoi 4 naszych żołnierzy w tym trzech, których wymieniłem. Zołotar pyta mnie skąd wiedziałem, że oni tu będą. Nie wiem - mówię - tak mi się przyśniło. Postanowiliśmy siedzieć tu do wieczora. Chocimski opowiadał o napadzie wykonanym przez sowieckich i polskich partyzantów na grupę Niemców, od których zdobyto plany operacji przeciwpartyzanckiej. Dokumenty przejęło dowództwo sowieckiej partyzantki.

O zmroku wyruszyliśmy zatrzymując się na nocleg w bagnistym jeziorze nad którym unosiły się roje komarów, które wciskały się do uszu, nozdrzy i ust. Rankiem 24 VII w trakcie marszu natknęliśmy się na zwały drzew, za którymi leżeli Niemcy. Z odległości 10-12 m zobaczyliśmy żandarmów niemieckich, którzy nas ostrzelali krzycząc "hali partisanen, halt". Oderwaliśmy się od nich, lecz trafiliśmy na ostrzał artyleryjski. Wywracały się z łoskotem drzewa a nas przykrywały fontanny ziemi. Wyszliśmy z pola ostrzału. Po drodze napotkaliśmy plac ze spalonymi zabudowaniami. Na przydomowym ogrodzie znaleźliśmy kartofle i buraki, które spożyliśmy na surowo. Wody nie było bo studnia zasypana była spalonymi belkami i jakimś śmieciem. Pragnienie zaspokajaliśmy wodą z bagien. Około 10-1100 wykrył nas niemiecki samolot rozpoznawczy "Storch". Byliśmy na zrębie dobrze widoczni. Samolot zrobił może 3-4 koła ostrzeliwując nas z karabinu maszynowego. Samolot rozrzucił ulotki. Były pisane w językach - polskim, rosyjskim, niemieckim i białoruskim. Treść ulotki nawoływała do złożenia broni i przechodzenia na stronę niemiecką, która gwarantowała pracę i dostatnie życie i podnosiła zwycięstwa niemieckie z ugrupowaniami partyzanckimi koło Lepla - miasto leżące koło Połocka. Na ulotkach był podpis dowódcy SS i policji generała Bach - Żelewskiego. Zaraz po przeczytaniu chłopcy kazali zniszczyć ulotki by żadnemu z nas nie roiła się po głowie chęć poddania się. Były nawet sprzeczki na ten temat, bo niektórzy z chłopców chcieli ulotki zatrzymać, ale starsi z nas wytłumaczyli, że przecież powinniśmy wiedzieć co nas czeka po złożeniu broni. Ruszyliśmy dalej. Dochodząc do jakiegoś traktu zostaliśmy dostrzeżeni z odległości 100-200 m przez kawalerię i piechotę niemiecką. Nawoływano nas do zatrzymania się. Zostaliśmy ostrzelani. Wróciliśmy do lasu, z którego niedawno wyszliśmy. Tu postanowiliśmy się ukryć. Jeden z kolegów rzucił 10-cio strzałowy samorepetujący się karabin, który usiłowałem wziąć ale jego właściciel zagroził mi rewolwerem. Pochowali się chłopcy pod drzewa iglaste, których gęste gałęzie dotykały ziemi. Jeden z nich Mieszkuć "Biały" prosił bym go przykrył gałęziami. Zrobiłem to. Sam położyłem się wśród liściastych drzew otoczonych przez bagno na wyspece bagnistej o długości może 2 metrów. Niemcy skręcili z traktu i podeszli do naszego miejsca ukrycia się. Zaczęli wycinać drzewa i rozpoczęli układanie drogi przez bagnistą łąkę. Bytem od nich może 50-60 metrów. Z taboru swego wyprzęgli konie i puścili je na łąkę. Prace przy układaniu drogi trwały do późnego wieczora. W niemieckim taborze było słychać rozmowy prowadzone w języku niemieckim i polskim. Po lesie rozchodził się zapach gotowanych posiłków. Rano około 1000 tabor składający się z 50 chyba furmanek i oddziału kawalerii przeszedł ułożoną drogą o długości 500-600 metrów i zagłębił się w las. W nocy spadł ulewny deszcz. Moje legowisko rozmokło i wyrównało się prawie do poziomu otaczającej go wody. Leżałem na karabinie trzymając głowę na kolbie ze skrzyżowanymi nogami na lufie. Gdy Niemcy odeszli nawoływałem kilkakrotnie kolegów ale panowała cisza. Wieczorem wyszedłem z kry­jówki szukając ukrytych pod drzewami kolegów. Nie znalazłem nikogo. Zostałem sam. Deszcz padał może dwa a może trzy dni nie zostawiając suchej nitki na mym ubraniu. Modliłem się żarliwie obiecując sobie gdy przeżyję odbędę pielgrzymkę do Częstochowy. (Zamiar zrealizowałem w 1949 r.). Pokazało się słońce. Zobaczyłem gdzie jest wschód i wieczorem może około 2100 pokonałem niemiecką drogę pijąc po drodze wodę z płynącego środkiem bagna strumyka. Wszedłem w potężny las. Wędrowałem jego skrajem może 500 m nasłuchując po każdym kroku, czy nie padnie słowo "hak". Wreszcie zdecydowałem się na nocleg na prostokątnym wzniesieniu, które obłożyłem pozbieranymi gałęziami. Spuściłem nauszniki z połówki obracając ją daszkiem do tyłu i tak zabezpieczony od komarów po odmówieniu pacierza zasnąłem. Była może 1200 może 100 w nocy gdy usłyszałem nad sobą głos "idź naprzód, nie bój się". Usiadłem, odwróciłem czapkę daszkiem do przodu - patrzę, stoi przede mną postać Matki Boskiej wielkości może 3-metrowej. Postać ma kolor złoty. Oddalając się ode mnie cały czas mówi "idź, nie bój się". Zerwałem się stając na nogi, przeżegnałem się - nie mogłem zasnąć. Wstało słońce a wraz z nim - podjąłem dalszy marsz, chociaż każdy ruch ranił dodatkowo ropiejące stopy. Tak doszedłem do płytkiego bagna wśród którego dostrzegłem brusznice (czerwone jagody). Zacząłem je zbierać gdy niedaleko posłyszałem strzały. Biegło dwóch partyzantów sowieckich - jeden z zabandażowaną głową i Polak o nazwisku Lipień, który mnie zaczął nawoływać bym szedł z nimi, bo właśnie ścigają ich Niemcy. Nie miałem sił by biec razem z nimi, więc przeniosłem się w las dopadając w nim potężnych krzaków czarnych jagód. Jagody były dorodne - wielkości może małych orzechów laskowych. Zacząłem je jeść całymi garściami. Słońce przygrzewało dobrze. Zemdlałem. Ocknąłem się w jakimś rowie, leżąc na skraju lasu opodal niedokończonego zabudowania. Nade mną klęczał może 30-letni człowiek. Poprosiłem o jedzenie i picie. On do mnie "panie dochtor, panu nie wolno ani pić ani jeść" ale przyniósł mi kromkę podsuszonego czarnego chleba i pół szklanki wody. Tym człowiekiem był pan Adamowicz, który leżał w iwienieckim szpitalu w 1942 r. na zapalenie korzonków nerwowych. Powiedział mi, że znalazł mnie wśród krzaków czarnych jagód i przyniósł mnie do tego rowu, ale ja tego nie pamiętam. Chciałem mleka i normalnego chleba, ale mi odmówił mówiąc, że mogę się "ochwacić" (dostać skrętu jelit). Zaprowadził mnie do kryjówki w stodole, która już była wykorzystywana w celu ukrycia ludzi. Mieściła się pod stoiskiem krowy. Dół był przykryty deskami, na których pełno było gnoju krowiego. Wpuścił mnie do tego dołu ale w nim wytrzymać nie mogłem więc go opuściłem udając się na pole grochowe dotykające młodego lasu. Zacząłem jeść groch. Adamowicz z rodziną prowadził żniwa. Była może 1700, kiedy w odległości 40-50 m jak spod ziemi wyrosło 4 kawalerzystów - dwóch niemieckich żandarmów i dwóch białoruskich policjantów. Klęczałem w grochowinach na tle młodego lasu zza którego chyliło się ku zachodowi słońce. Może mnie to słońce i uratowało. Na moich oczach zabrano całą rodzinę Adamowiczów i bijąc ich nahajkami popędzono do leżącej około 2 km wioski, chyba Zaborze. Wylazłem z grochowin chowając się pod rozłożoną w młodniaku krowią skórę. Nie było to dobre ukrycie. Poszedłem pod stodołę gdzie znalazłem może 4-5 litrowy antałek pełen mleka, które wypiłem. Zacząłem szukać noclegu, gdy zjawił się ze zmasakrowaną twarzą mój wybawca. Była może 20°°. Powiedział mi, że uciekł z wioski, w której dzieją się dantejskie sceny. Połapanych ludzi ładują do samochodów ciężarowych i gdzieś wywożą, przypuszcza, że jego rodzinę czeka taki sam los. Wyciągnął ze stodoły jakieś kożuchy i poszliśmy w las - spać. Powiedział, że o 400 rano mnie stąd wyprowadzi w kierunku wsi Pietryłowicze. Wyprowadził mnie traktem leśnym do dużej polany, na której stał duży niedokończony dom wyglądający na szkołę. Pożegnaliśmy się. Poszedłem by obejrzeć zrąb. Wtem posłyszałem huk nadjeżdżających samochodów. Wybiegłem ze zrębu i ledwie zdążyłem skryć się za kosodrzewiną, gdy koło zrębu stanęło 5 samo chodów z niemiecką piechotą. Zamarłem z przerażenia. Odległość mojej kryjówki od zrębu wynosiła może około 100 m. Niech tylko się rozpełzną po polanie koniec ze mną. Postój piechoty był krótki. Załatwili swoje potrzeby fizjologiczne i odjechali w kierunku leżącej na wzgórzach wiosce. Około l000 znalazłem się v Pietryłowiczach, gdzie ludność mnie uprzedziła, że w drugim końcu wioski są Niemcy. Kazali mi uciekać. Zatrzymałem się w lesie leżącym obok traktu i niedaleko wioski, w której zjadłem parę posiłków w różnych domach. Była może 2200, szedłem duktem leśnym biegnącym obok drogi, gdy w pewnym momencie posłyszałem skrzypiące fury i szczęk oporządzenia wojskowego. Uskoczyłem na bok w las, gdy koło mnie (może 2 m) przeszła kolumna rozmawiających szeptem żołnierzy niemieckich. Czułem ich oddech i pot. Marsz trwał może 10 minut. Doszedłem do wsi Ciesnowa. Zapukałem do pierwszej chałupy z prośbą o jedzenie. Nakarmiono mnie. Gospodarze opuszczali dom zabierając z sobą pierzyny, koci kożuchy i poszliśmy na jakieś wzgórze na którym stało pełno kopców ze zbożem. Dookoła tego wzgórza płonęły wsie. Gospodarze widząc, że jestem zmęczony kazali mi spokojnie spać. W razie zagrożenia to mnie obudzą. Wyspałem się dobrze. Wieczorem doszedłem do wioski Konoplicze, w której natrafiłem na dom członka AK. Kazał mi zostawić u siebie karabin i amunicję. Opatrzyłem sobie swoje rany na nogach. Podarował mi skarpetki i kalosze, które przywiązało sznurkami do nóg i 3 VIII ruszyłem w kierunku Rubieżewicz. Szedłem szybko. Niedaleko Rubieżewicz zauważyłem w pewnej wiosce gospodarza, który miał pasiekę. Wstąpiłem z prośbą, by mnie poczęstował miodem. Dostałem bigos. Gospodarz strasznie narzekał na polskich i sowieckich partyzantów, że to bandyci i złodzieje. Był to bardzo wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna. Zapamiętałem go i położenie jego gospodarstwa. W Rubieżewiczach udałem się na pleban gdzie proboszczem był ksiądz Julian Tarasiewicz, znajomy mego ojca z carskiej Rosji. Po wojnie był dziekanem w Siemiatyczach, gdzie zmarł. Zaopiekował się mną ksiądz Dadas lokując mnie w takim pokoju, bym mógł w czasie jakiegoś zagrożenia szybko opuścić plebanię. 5 VIII 1943 r. poszedłem do folwarku państwa Wojciechowiczów, których córka Wanda (obecnie Pilarska - mieszkająca Radomiu) była moją starszą koleżanką ze Stołpeckiego Gimnazjum w 1939 r. spotkałem pana Antoniego Mołczanowicza plutonowego z naszych oddziałów którego synem Cześkiem uczęszczałem do I klasy Stołpeckiego Gimnazjum 1938 r. Czesiek został zamordowany przez partyzantów sowieckich w październiku 1943 r. koło Rubieżewicz. Przenocowaliśmy w spichrzu przyjmując przed snem saunę (banię). Następnego dnia poszliśmy z panem Mołczanowiczem do p Barańskiej Janiny - położnej w Rubieżewiczach znanej mi sprzed wojny. Od p Barańskiej dowiedziałem się, że poszukuje mnie Matka, która jest gdzieś w okolicy Iwieńca. Ruszyłem w jego kierunku. Po drodze spotkałem Cześka Mołczanowicza i Pupkę Romka, który cierpiał na puchlinę głodową. Nie jadł przez 30 dni - oprócz surowych grzybów, które popijał wodą. Ja nic w ustach nie miałem przez dni dziewięć a plutonowy Mołczanowicz głodował dwanaście dni. Mówił, że taka głodówka to dobrze mu zrobiła na wrzód dwunastnicy, na który cierpiał sprzed wojny, obecnie dolegliwości ustąpiły i czuje się dobrze. Noc spędziłem w otwartym spichlerzu odległym od Iwieńca 7 km. 7 VIII rano przyszła właścicielka spichlerza znana mi z układów towarzyskich z Iwieńca - zrobiła zdziwione oczy, nakarmiła mnie, ale kazała spichlerz opuścić w obawie przed Niemcami. Poszedłem do folwarku pani Erdmanowej  w Naborowszczyźnie, gdzie spotkałem swego starszego kolegę z Gimnazjum Stołpeckiego - Wersockiego, który udzielił mi gościny w domu, który zamieszkiwał z matką. Ulokował mnie na strychu z możliwością ucieczki po drabinie w razie zagrożenia do pobliskiego lasu. 8 i 9 sierpnia odpoczywałem u państwa Wersockich (Wersockiego spotkałem w 1948 r. w Warszawie - mieszkał na wyspie Uznam - pisałem ale nie odpowiedział) karmiony przez sympatyczną matkę kolegi Wersockiego.

10 VIII ruszyłem w rejon Brzozowca - folwarku pana Antoniego Pilarskiego, którego obaj synowie Bolesław (zginął w lipcu 1943) i Stanisław (mieszkaniec Radomia) byli żołnierzami naszych oddziałów a córka Janka za przynależność do podziemnej organizacji została przez Niemców rozstrzelana w lipcu 1943 r. w Iwieńcu razem z Dzierżyńskim Kazimierzem i Łucją. Gdzieś w tej okolicy mieszkał pan Kowalewicz (Kowalewski) pacjent ze szpitala, do którego domu trafiłem i tu 11 sierpnia znalazła schronienie przed siarczystą ulewą moja Matka. Wrażeniom nie było końca. Brata Matka odprowadziła do ciotki w Stołpcach. Rany na moich nogach nie zasklepiały się - ciekła z otwartych ran ropa. Przez ludzi daliśmy znać pani Irenie Połońskiej, że potrzebne są leki na moje nogi, które wkrótce otrzymałem wraz z obuwiem i jakimś ubraniem. Po paru dniach gościny ruszyliśmy z Matką w kierunku Puszczy. Najpierw do Konoplicz - po karabin i amunicję, później przez nocleg w Kulu u księdza prawosławnego udaliśmy się do folwarku pani Czaińskiej w miejscowości Borek koło Derewna. Pani Maria Czaińska była wtyczką AK w żandarmerii niemieckiej w Iwieńcu (zamordowana przez bolszewików w grudniu 1943 r.). W Borku zatrzymaliśmy się dłużej. Tu podleczyłem swoje ropiejące rany na nogach, z wyjątkiem rany postrzałowej, z której nadal sączyła się ropa z domieszką krwi.

11 IX 1943 r. dotarliśmy z Matką wczesnym popołudniem do naszego mp. w Drywieźnie (Drywicznej). Stan oddziału jak się dowiedziałem liczył 200 ludzi. Rozlokowaliśmy się przy sanitariacie, który mieścił się przed obozem zasadniczym w odległości około l km. Zastaliśmy dr Strzeszewskiego z żoną zajmującego jedną z czterech ziemianek. Dwie były przeznaczone na potrzeby sanitariatu a jedna na wartownię. Jedną z ziemianek sanitariatu zajmował ciężko ranny plut. Walerian Żuchowicz z żoną, która się nim opiekowała. Z żołnierzy zastaliśmy por. W. Parchimowicza, chor. Z. Nurkiewicza, sierż. J. Jakubowskiego, wachmistrza S. Howorko, por. L. Wierszyłłowskiego oraz poznaliśmy pierwszego spadochroniarza z Anglii por. Groma (Lech Rydzewski), który był dowódcą drugiej kompanii. Był także kapelan oddziału ksiądz Mieczysław Suwała.

Dowiedzieliśmy się, że w czasie blokady Puszczy Nalibockiej zginęli: Halina Drucko - Podborecka - sanitariuszka, wachmistrz z kwatermistrzostwa Downar - Zapolski, Stefan Jastrzębski - nauczyciel z Iwieńca, sierż. Stefan Poznański, Milanowicz Czesław, Rutkowski Tadeusz, Weraksa Piotr i inni. Matka po parodniowym pobycie w obozie została wysłana w celach wywiadowczych do rejonu Rubieżewicze - Zasule (miejscowość leżąca 16 km od Stołpców po drodze do Rubieżewicz).

Brak żołnierzy zmusił mnie - żołnierza sanitariatu - do pełnienia normalnej służby wartowniczej. Posterunek z RKM-em był wysunięty w kierunku Bielicy - Derewna o jakieś 2 km od wartowni i umiejscowiony w krzakach leszczyny na grobli.

Parę razy byłem w Derewnie u pana Walendziaka po medykamenty. Pewnego razu wracając z Derewna zobaczyliśmy z kolegami konia z wozem, którego powoli wchłaniało bagno. Pomagaliśmy kolegom go wyciągnąć - niestety nie udało się. Zajmowałem się także pasieniem krów, których było 5 sztuk i stadka baranów, ale gdy pogubiłem barany wycofano mnie z tej funkcji. W końcu września wezwał mnie i siedmiu innych kolegów por. "Grom" z poleceniem udania się w teren by dokonać przewozu żywności zgrupowanej w punktach, które wymienił a także dokonać rekwizycji u tych ludzi, którzy wrogo są nastawieni do polskich oddziałów. Pojechaliśmy dwoma podwodami na czele z kapralem Miszką (Polak z ZSRR). Jedną grupę zostawiliśmy w Derewnie a ja z Miszką i Bryczkowskim udaliśmy się do Rubieżewicz. Po drodze wskazałem dom, w którym gospodarz klął na bandytów polskich i sowieckich wyzywając ich od rabusiów. Dokonaliśmy nocą u tego gospodarza rekwizycji skór baraniach, kiełbasy, słoniny a także przynieśli mi  chłopcy - bo siedziałem na wozie - dzban zawierający co najmniej 4 kg miodu. Wybiegł z domu gospodarz, pomstując na rabusi. Pojechaliśmy do Rubieżewicz. Musieliśmy czekać na punkcie 24 godziny, bo nie wszyscy ludzie znieśli jeszcze żywność do punktu prowadzonego przez panią Marysię. W drodze powrotnej do obozu zatrzymaliśmy się koło folwarku Borki na noc. Właścicielem gospodarstwa był szewc, kulejący na lewą nogę z powodu dużej flegmony na udzie. Miałem przy sobie torbę sanitarną z materiałem opatrunkowym i medykamentami. Wysterylizowałem nad ogniem szewski kozik (nóż do cięcia skór) i dokonałem nacięcia wypuszczając chyba z pół litra ropy. Założyłem sączek z rywanolu, obandażowałem nacięcie materiałem sterylnym. Po zabiegu pacjent poczuł się znacznie lepiej. Zabił więc barana, upiekł go i całą noc częstował nas samogonem. Ktoś z jego sąsiadów zadeklarował dostawę barana, ale kazał czekać do wieczora. Dwóch kolegów zostało w domu szewca, ja natomiast z Bryczkowskim pochodzącym z Derewna wzięliśmy naszą furmankę i pojechaliśmy do jego rodziny. Wracając wczesnym popołudniem do szewca zobaczyłem nisko lecący bombowiec niemiecki He 111 z kierunku wschodniego. Oddałem więc strzał do świecącej się kabiny. Bombowiec zawrócił, my szybko schowaliśmy podwodę do znajdującego się obok traktu - lasku i przejechał się z karabinów maszynowych po trakcie wzbijając w górę fontanny ziemi. Po powrocie do obozu została nasza czwórka wezwana przed oblicze por. "Groma". Kto naprowadził na gospodarza, u którego dokonano rekwizycji? - zapytał. Ja - odpowiedziałem.

Por. "Grom" - czy wiecie kogoście ograbili? Nie - odpowiedziałem. Por. "Grom" - naszego wywiadowcę z AK, pana Wysockiego. Trzech z nas na czele z kpr. Miszką ukarano stójką dwugodzinną, mnie zaś ośmiogodzinną. Miód musiałem oddać do kuchni oddziału. Po nieprzespanych trzech nocach, czwarta noc minęła mi na posterunku wartowniczym, zaraz po obiedzie przeniesiono mnie na stójkę. Nie wiedziałem co to jest stójka, ale się wkrótce dowiedziałem, gdy objuczony granatami, plecakiem z rolowanym na nim kocem, z karabinem na ramieniu, ła­downicami wypełnionymi pociskami, postawiony w słońcu, w postawie na bacz­ność, bez możliwości wykonania najmniejszego ruchu, miałem tak spędzić dwa popołudnia po cztery godziny z nadzorującym kary - podoficerem. Wytrzymałem 1,5 godziny - zemdlałem. Przybiegł dr Strzeszewski, zrobił zastrzyk z koraminy i kazał odnieść do tylko co wybudowanej ziemnianki przeznaczonej na sanitariat. Zostałem zwolniony z odbywania dalszej kary. Ziemianki, to były obszerne doły o głębokości 2 - 2,20 metra, szerokości około 5 metrów i długości 5-6 metrów. Ściany stanowiły żerdzie, część wystająca ponad powierzchnię ziemi była zbu­dowana z bali o średnicy może 0,5 m z przestrzeniami na stanowiska karabinów. Dach pokrywały bele obłożone faszyną, ziemią i darniną. Wewnątrz było 12 prycz wymoszczonych słomą i tyleż stoisk na broń. Ziemianki były tak usytuowane, że w razie konieczności pokrywały się ogniem. Po dwudniowej kuracji spędzonej w nowej ziemiance przeniosłem się ponownie do starych ziemianek sanitariatu, dzieląc posłanie sporządzone z siana z dr Strzeszewskim i jego żoną. Lubiłem mleko. Namawiałem więc żołnierzy pasących krowy na wymianę zawartości wymienia na spirytus. Doszło któregoś dnia do tego, że kuchnia nie otrzymała w ogóle mleka, którym karmiono rannych i chorych żołnierzy. O fakcie braku mleka w krowich wymionach zameldowała kwatermistrzowi por. Wierszyłłowskiemu żona pana Zuchowicza. Kwatermistrz zarządził kontrolę zawartości krowich wymion - okazały się puste. Wymieniono więc żołnierzy pasących krowy a w ziemiance sanitariatu nie było już mleka, ale był miód w ramkach dostarczany przez żołnierzy, a opróżniany przez węże, które w dużej ilości zalęgły się w ziemiance. I z niego też musieliśmy zrezygnować. Parę razy był gościem w naszym obozie kpt. Adam Świętorzecki dowodzący polskim oddziałem komunistycznym. Przychodził na rozmowy z naszym dowództwem. Pewnego dnia po wizycie u nas jego dwóch żołnierzy odmówiło powrotu z nim. Zostali u nas.

W październiku partyzanci sowieccy przyprowadzili dwóch żołnierzy niemieckich, Polaków wcielonych do Wehrmachtu pochodzących z miejscowości Linia k/Gdyni. Przedzierali się z okolic Smoleńska. Obaj polegli w czasie Powstania Warszawskiego.

W końcu września lub na początku października wprowadzono kwarantannę dla żołnierzy powracających do oddziału. Punkt mieścił się w ziemiance przy wartowni. Był to rozkaz dowództwa, ponieważ doszło do jego wiadomości, że niektórzy żołnierze poszli na współpracę z Niemcami. Wszystkich powracających do oddziału przesłuchiwała nasza żandarmeria. Jeżeli żołnierz był "czysty" wpuszczano go dalej do obozu. Zgłosił się były policjant białoruski, żołnierz oddziału - Mieczysław Ciaszkiewicz. O nim właśnie dowództwo miało sygnał, że chyba został zwerbowany przez Niemców do współpracy. Podczas przesłuchania wypierał się jakiejkolwiek współpracy. Dopiero rewizja osobista, poprucie ubrań ujawniło w pole munduru zaszyty niemiecki dokument mówiący o tym, by wszystkie władze niemieckie udzielały mu pomocy przy wykonywaniu zadania - to jest ujawnienie miejsca postoju polskiego oddziału. Sąd polowy skazał Ciaszkiewicza na karę śmierci. Błagał o darowanie mu życia twierdząc, że o tym dokumencie zapomniał. Wyrok wykonał jego kolega z policji białoruskiej kpr. Pacejkowicz (zamordowany przez UB na Śląsku). Przed wykonaniem wyroku prosił, by mu odsłonięte oczy "świat jest taki piękny a ja muszę umierać. Matko Boska jestem niewinny" - padł strzał. Wykonano też drugi wyrok za dezercję kpr. Misiuka. Lekarz stwierdził zgon obu rozstrzelanych. Z obozu dobiegały odgłosy modłów nabożeństwa październikowego.

Oddział się rozrastał. Przybyła grupa konna 20-30 ludzi z okolic Mołodeczna (byłe miasto powiatowe woj. Wileńskiego) z okręgu wileńskiego AK a także paru oficerów i podoficerów spadochroniarzy z Anglii.

Dowódcą całości został mjr. Pełka Wacław "Wacław", dowódcą batalionu por. Pilch Adolf "Góra", dowódcą I kompanii por. Łoś Ezechiel "Ikwa", dowódcą II kompanii por. Rydzewski Lech "Grom", dowódcą III kompanii ppor. Pełczyński Witold "Dźwig", dowódcą kawalerii chor. Nurkiewicz Zdzisław "Noc", plutonu CKM por. Gąsiewski Jarosław "Jar", kwatermistrzem był por. Wierszyłłowski Ludwik "Brodaty", kapelanem ks. Suwała Mieczysław "Oro", lekarzem ppor. Strzeszewski Jerzy "Pol".

Będąc któregoś dnia w terenie zostałem zaproszony do chorego, u którego rozpoznałem tyfus plamisty. Pytałem rodzinę do którego szpitala mam skierować chorego. Wybrali Stołpce, gdzie dyrektorem był dr Naum Grynberg, kolega Ojca, z którym nasz dom utrzymywał stosunki towarzyskie. Nie namyślając się długo użyłem kartki ze stemplem oddziału "331 batalion Wojsk Polskich", napisałem rozpoznanie po łacinie i podpisałem się imieniem i nazwiskiem bardzo wyraźnie, a pod nim "sanitariusz". Dr N.Grynberg wrócił do Polski. Był dyrektorem szpitala w Skwierzynie. Zmienił nazwisko na "Grynicki", zmarł w 1954-1955 roku. U państwa Grynbergów na przyjęciu latem 1941 r. zobaczyła moja Ciotka księcia Światopełk - Mirskiego - właściciela zamku w Mirze w niemieckim mundurze. Zaskoczona widokiem - zaniemówiła - na to Mirski powiedział - "tak trzeba, pani Jadwigo". Później chyba będąc na froncie wschodnim rozpoczął pracę z sowieckimi partyzantami i ponoć w 1942 czy 1943 został przewieziony sowieckim samolotem do Moskwy.

spis części tej książki                                                                         dalszy tekst